Ciało, ciało, ciało! Ostanio za dużo się tym przejmowałam. A może właśnie za mało? Skupiłam się na objętości i kondycji zapominając o czym to ciało świadczy. Przeczytałam gdzieś, że jak uda nam się połączyć ze swoim ciałem to ono zacznie nam się opłacać za bezwarunkową miłość i akceptację, którą powinniśmy je darzyć.
Ale jak się z tym ciałem na powrót zjednoczyć? Piszę "na powrót", bo przecież kiedyś nie mieliśmy problemów związanych z ciałem i kompleksami. To było mniej więcej wtedy, kiedy umieliśmy czerpać czystą przyjemność z lektury, myśleć ponad podziałami i przyjmować świat takim, jaki jest, z niegasnącym zachwytem. Czyli wtedy, kiedy byliśmy mali.
Patrzę na swoją córkę, na swojego syna, i widzę ile radości czerpią ze swojego ciała i jak ciałem pięknie wyrażają emocje. Chyba to właśnie czyni dzieci tak rozkosznymi. Mój mały chłopiec wprost cudownie wyciąga swoje roszczeniowe rączki i zamiast wołać wciąż i wkoło "daj, daj" zaciska nieustannie piąstki jakby już chwytał swoją wyczekaną czekoladkę. Innym razem widzę jak moja zziajana córka leży na trawie a jej żebra unoszą się i płuca miarowo nabierają wielkie hałsty powietrza. Patrzę na jej zaczerwienione od biegu policzki, na jej kucyki radośnie podskakujące, kiedy cała cieszy się i wprost wzlatuje do góry z radości.
Czy my, dorośli, potrafimy jeszcze tacy być? Bezpruderyjnie celebrować własne ciało? Podobno tak. Podobno nie zdajemy sobie sprawy z tego jaką moc ma nasze ciało. Zobowiązuję się więc codziennie notować choć jedną pozytywną rzecz o swoim ciele. Może pod koniec tego wyzwania będę umiała lepiej samą siebie zrozumieć. Marzę by chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Marudziłam strasznie, że macierzyństwo zamknęło mnie w domu, że nie mogę tak swobodnie podróżować. Zapomniałam przy tym, że moje ciało ciągle może doświadczać tych cudów związanych z byciem na świecie - a ja wszystko to zignorowałam. Mam nadzieję, że tych 30 dni będzie moją osobistą podróżą po moim własnym ciele. Here it comes...
Day 1
Lubię kiedy moje ciało... doświadcza upału. Zaparkowałam wczoraj auto pod przedszkolem, a potem o tym zapomniałam i zwyczajnie wróciliśmy do domu piechotą. Przyznaję, spacery z dziećmi nie należą do najprostszych. Męczę się bardziej niż na siłowni a trening interwałowy wykonuję od ręki. A w dodatku powietrze wprost lepiło się wczoraj od popołudniowego upału. Wszystko wokół wydawało się cięższe, bardziej gęste. Jakby moje ciało musiało pokonywać jakiś dodatkowy, niewidzialny opór - materię upału. Stopniowo na powierzchni mojej skóry zaczęła gromadzić się specyficzna warstwa - do lekko spoconych ramion przyklejał się pyłek z drzew rozrzucany przez niewidoczny wiatr, spadający na nas, kiedy chowaliśmy się w cieniu wielkich buków. Przyklejał się pył wzniecany przez maleńkie stópki moich dzieci i moje ciężkie kroki tuż za nimi. Czułam zapach nagrzanych alejek, które pod wieczór też zaczęły powoli parować. Miałam wrażenie, jakby i te opary przyklejały się do mnie całej czyniąc mnie jednocześnie cięższą, ale też jakby częścią świata, wspólnym elementem. Tak ciężko oddychało się w tym upale, że czułam jakby moje ciało wtapiało się w ten park, po którym moje nieustraszone dzieci ganiały brudne i szczęśliwe. A ja? Ja poczułam w końcu na sobie zapach lata, zapach wszystkich wędrówek górskich, przechadzek po włoskich, nadmorskich deptakach, pieszej wycieczki z plecakami. Czyżbym wszystko to miała na wyciągnięcie ręki? Nie znoszę upału - przynosi dyskomfort. Pocę się, nie sposób oddychać, wiecznie brudzę czymś sukienki (w których swoją drogą nie wyglądam najlepiej). A mimo to uwielbiam swoje ciało podczas upałów. Lepkie, ubrudzone wszystkim, co naniosą drzewa, wysmagane wiatrem, a póżniej, wieczorem to samo ciało w tym upale zmęczone - tym, że po prostu jest. I to bycie jest najwspanialszym uczuciem pod słońcem. Zupełnie, jakbym wdrapała się na najwyższą górę i czuła całą sobą swój trud i wysiłek bycia w zwykłym, letnim upale.
Ale jak się z tym ciałem na powrót zjednoczyć? Piszę "na powrót", bo przecież kiedyś nie mieliśmy problemów związanych z ciałem i kompleksami. To było mniej więcej wtedy, kiedy umieliśmy czerpać czystą przyjemność z lektury, myśleć ponad podziałami i przyjmować świat takim, jaki jest, z niegasnącym zachwytem. Czyli wtedy, kiedy byliśmy mali.
Patrzę na swoją córkę, na swojego syna, i widzę ile radości czerpią ze swojego ciała i jak ciałem pięknie wyrażają emocje. Chyba to właśnie czyni dzieci tak rozkosznymi. Mój mały chłopiec wprost cudownie wyciąga swoje roszczeniowe rączki i zamiast wołać wciąż i wkoło "daj, daj" zaciska nieustannie piąstki jakby już chwytał swoją wyczekaną czekoladkę. Innym razem widzę jak moja zziajana córka leży na trawie a jej żebra unoszą się i płuca miarowo nabierają wielkie hałsty powietrza. Patrzę na jej zaczerwienione od biegu policzki, na jej kucyki radośnie podskakujące, kiedy cała cieszy się i wprost wzlatuje do góry z radości.
Czy my, dorośli, potrafimy jeszcze tacy być? Bezpruderyjnie celebrować własne ciało? Podobno tak. Podobno nie zdajemy sobie sprawy z tego jaką moc ma nasze ciało. Zobowiązuję się więc codziennie notować choć jedną pozytywną rzecz o swoim ciele. Może pod koniec tego wyzwania będę umiała lepiej samą siebie zrozumieć. Marzę by chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Marudziłam strasznie, że macierzyństwo zamknęło mnie w domu, że nie mogę tak swobodnie podróżować. Zapomniałam przy tym, że moje ciało ciągle może doświadczać tych cudów związanych z byciem na świecie - a ja wszystko to zignorowałam. Mam nadzieję, że tych 30 dni będzie moją osobistą podróżą po moim własnym ciele. Here it comes...
Day 1
Lubię kiedy moje ciało... doświadcza upału. Zaparkowałam wczoraj auto pod przedszkolem, a potem o tym zapomniałam i zwyczajnie wróciliśmy do domu piechotą. Przyznaję, spacery z dziećmi nie należą do najprostszych. Męczę się bardziej niż na siłowni a trening interwałowy wykonuję od ręki. A w dodatku powietrze wprost lepiło się wczoraj od popołudniowego upału. Wszystko wokół wydawało się cięższe, bardziej gęste. Jakby moje ciało musiało pokonywać jakiś dodatkowy, niewidzialny opór - materię upału. Stopniowo na powierzchni mojej skóry zaczęła gromadzić się specyficzna warstwa - do lekko spoconych ramion przyklejał się pyłek z drzew rozrzucany przez niewidoczny wiatr, spadający na nas, kiedy chowaliśmy się w cieniu wielkich buków. Przyklejał się pył wzniecany przez maleńkie stópki moich dzieci i moje ciężkie kroki tuż za nimi. Czułam zapach nagrzanych alejek, które pod wieczór też zaczęły powoli parować. Miałam wrażenie, jakby i te opary przyklejały się do mnie całej czyniąc mnie jednocześnie cięższą, ale też jakby częścią świata, wspólnym elementem. Tak ciężko oddychało się w tym upale, że czułam jakby moje ciało wtapiało się w ten park, po którym moje nieustraszone dzieci ganiały brudne i szczęśliwe. A ja? Ja poczułam w końcu na sobie zapach lata, zapach wszystkich wędrówek górskich, przechadzek po włoskich, nadmorskich deptakach, pieszej wycieczki z plecakami. Czyżbym wszystko to miała na wyciągnięcie ręki? Nie znoszę upału - przynosi dyskomfort. Pocę się, nie sposób oddychać, wiecznie brudzę czymś sukienki (w których swoją drogą nie wyglądam najlepiej). A mimo to uwielbiam swoje ciało podczas upałów. Lepkie, ubrudzone wszystkim, co naniosą drzewa, wysmagane wiatrem, a póżniej, wieczorem to samo ciało w tym upale zmęczone - tym, że po prostu jest. I to bycie jest najwspanialszym uczuciem pod słońcem. Zupełnie, jakbym wdrapała się na najwyższą górę i czuła całą sobą swój trud i wysiłek bycia w zwykłym, letnim upale.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.