Dom w końcu jest cichy i spokojny. A ja nie jestem matką, panią domu, ani nawet sfrustrowaną bezrobotną (to be) desperacko szukającą pracy. Przez lekko uchylony balkon do pokoju wpada rześkie, letnie powietrze i zapach powoli rodzących się w doniczkach pomidorów (zapach, dodam, lekko pomieszany z równie rześkim i ożywczym powiewem kapsułek Perlux, bo na tym samym balkonie schnie kolejne pranie). Właśnie wyrwałam się na chwilę z czwartego sezonu The Good Wife (swoją drogą najlepszy, jak na razie, sezon tego serialu) i postanowiłam, że odwiedzenie bloga, który od miesiąca (bez dwóch dni) leży odłogiem - to niezgorszy pomysł na tę letnią, lipcową noc.
W zasadzie jeszcze do dzisiaj byłam szczerze przekonana, że mamy czerwiec. Co prawda pszczyński park już zaroił się od znudzonych życiem nastolatków, a po mieście grasują hordy gimnazjalistów na rowerach, ale chyba uznałam to za dopust boży i wzięłam na klatę jak każdą inną komplikację dnia codziennego. A to wiele zmienia, że jest lipiec, bo znaczy ni mniej, ni więcej, że z kolejnej roboty nie oddzwonili. Jak to możliwe, że mając studia, studia podyplomowe i doktorat jestem absolutnie niezatrudnialna? Wiele razy przyszło mi już to do głowy (a karmiąc się ostatnio na potęgę amerykańskim żargonem prawniczym myślę o tym notorycznie), żeby pozwać Uniwersytet do sądu za przecioranie mnie przez 11 lat bezproduktywych, nic nie wartych na rynku pracy, studiów. Ale musiałabym do tego ruszyć tyłek z domu, a to ostatnio nie wchodzi w grę.
Przeglądam więc w wolnych chwilach ogłoszenia o pracy i staram się nie aplikować do gównianych ofert zaniżając swoje kwalifikacje. Tylko dobre stanowiska - tak sobie postanowiłam. Po drugim dziecku zmieniło się moje podejście do czasu i pieniędzy. Te drugie okazały się niewystarczającym i wiecznie w deficycie dobrem luksusowym. Czas cenię ponad każdą walutę i poszczególne minuty rozliczam z większą rozwagą niż stówki wydawane lekką ręką na spożywkę. Nie wyobrażam sobie więc pracy kiepsko płatnej, w której siedziałabym do nocy, kosztem czasu spędzanego z rodziną. A tylko to oferuje mi Internet. Powinnam zacząć szukać roboty po rodzinie, bo coraz boleśniej przekonuję się, że rynkiem pracy rządzi nepotyzm i niezmiennie niskie poczucie wartości zatrudniającego. Im wyższe kwalifikacje tym mniejsze szanse na znalezienie pracy.
Mamy w Polsce cudne, tropikalne lato. Dobrze się składa - nie mam kasy na moją upragnioną wycieczkę do Włoch, więc śródziemnomorskie słońce świeci mi teraz na bazylię na parapecie. Nie tylko kończą się zapasy gotówki, ale też proporcjonalnie wzrasta dług na karcie kredytowej. Widmo kończących się pieniędzy z zasiłku macierzyńskiego i dodatkowej umowy męża krąży nade mną jak jakieś złowrogie piętno. Obsesyjnie próbuję więc kupować mniej, taniej, bardziej ekonomicznie, ale powalają mnie nieproporcjonalne ceny i odjechane kwoty wydawane na targu (świeże jarzyny i owoce na tydzień za 90zł?!). Równie histerycznie próbuję też znaleźć pracę dla siebie lub męża, pieniądze na raty za Uczelnię i kasę na wesele kuzyna. Robię to wszystko w wolnym czasie, bo przecież ostatnio miałam jeszcze na karku 7 egzaminów do zdania, obronę pracy doktorskiej. To też działo się jakby przy okazji - przecież na co dzień ma do ogarnięcia dwójkę szkrabów i, wierzcie mi, pochłania to około 95% mojej energii dobowej.
Dlatego tak cenię sobie chwile z serialem, ten uchylony balkon, prażące, upalne, letnie słońce, tak wyraźnie przypominające Włochy.
Ludzie pytają mnie jak to robię - dwójka dzieci, jedno rehabilitowane. Do tego studia w weekendy, obrona doktorska. Codzienne spacery, w miarę ogarnięty dom i relacje między rodzeństwem jak z obrazka. A ja, podobnie jak Sylwia Chutnik w Mama ma zawsze rację staję z gracją i przyjmuję komplementy, choć dobrze wiem, że całą moją pociążową postać spowijają skrzętnie ukryte pod ubraniem obciskające gacie. Front ma każda matka i chętnie się nim chwali, ale to backstage jest tą prawdziwą areną codziennych zmagań. Powinnam bezrefleksyjnie rozkładać więc koce piknikowe i zajadać się robioną w spokoju domową szarlotką, doglądać grzecznie bawiących się dzieci, a w wolnych chwilach zamiatać miotełką regały z książkami. To ostatnie takie lato w moim życiu - kiedy nie muszę po tygodniu wracać do biura, kiedy mogę patrzeć jak cudownie rozwijają się moje dzieci, mieć je na co dzień, pomagać im zdobywać świat. Leniwe spacery przed południem, kawa kupowana codziennie w tym samym miejscu, świeże owoce prosto z targu jedzone brudnymi od patyków rękami. I miliony zdjęć z gatunku "szczęśliwe dzieciństwo" (tudzież super ostatnio modne childchood unpluged).
Zamiast tego mam ochotę wyć z przeciążenia. Emancypacja dzieci osiągnęła ostatnio alarmująco wysoki poziom. Niestety nie poszła w parze z rodzicielską dydaktyką. Ganiam więc ile sił w nogach za nieposłuszną dwulatką, niepomną zupełnie zagrożeń typu rozpędzony samochód czy handel ludźmi (wiadomo co siedzi w głowie każdej matki, prawda?). Zabezpieczam fikające koziołki niemowlę, które w wieku siedmiu miesięcy pomija etap siedzenia i zaczyna zwyczajnie wstawać. Ściągam okulary i wybieram ślepotę nad dostrzeżeniu brudu i bałaganu w moim własnym mieszkaniu. Do tego, jako dumna posiadaczka aż trzech książek z serii Perfekcyjna Pani Domu - rzygam na myśl o zmywaniu podłogi albo wycieraniu blatu kuchennego. Przestało mnie bawić pranie i prasowanie, a już całkowity brak zaangażowania demonstruję w obliczu pełnych pieluszek. W akcie desperacji zabieram też czasem dzieci do McDonaldsa albo upycham je w sali zabaw bo przecież nawet najbardziej szczere i zaangażowane macierzyństwo ma swoje limity. Kiedy córka wyje cały, boży dzień z byle powodu, staje okoniem i dość głośno eksploruje nowo odkryty fenomen frustracji; kiedy syn jednocześnie chce sam zdobywać przestrzeń i być noszonym - wszystko to sprawia, że przestaję być dobrze zmotywowanym pracownikiem domowym. Potrzebuję urlopu.
Jak to dobrze rozegrać to może byłaby szansa na jakiś płatny urlop dla poratowania zdrowia. Swoją drogą - powinien taki przysługiwać wszystkim młodym mamom.
Miałam więc jechać do Włoch, na tydzień, odreagować. Szwendać się z aparatem po Genui, robić zdjęcia tych cudownych mikro uliczek, połowicznie schowanych w cieniu, fragmentów architektury, barów ukrytych w starych palazzo. Miałam czuć na ramionach przeszywający chłód starych, przedwiecznych kamienic przechadzając się leniwie po centro storico, zaglądając do średniowiecznych kościołów wciśniętych między kamienice, pałace i zwykłe tratorie. Miałam jeść włoskie lody i foccacię, genueńskie pesto i popijać to wszystko tanim winem z marketu - i tak o niebo lepszym niż rarytasy z renomowanych, polskich winiarni.
Liguria ma to do siebie, że skrzętnie ukrywa swoje walory. Mimo oczywistych perełek, takich jak Portofino czy Cinque Terre, północne wybrzeże Włoch wydaje się cholernie pretensjonalne. Te podłe kurorty z parasolami upchniętymi między brudnym morzem z zatoki a bulwarem pełnym turystów - coś jak Międzyzdroje albo Ustka... te tendencyjne bary wzdłuż deptaków albo nadmorskie kluby (każdy obowiązkowo z basenem). Do tego betonowe bloki hotelowe i już wszystko to wygląda jak ulotka wakacji w Rimini z fakultatywnymi wycieczkami do Republiki San Marino i parku wodnego. A przecież Liguria to niesamowitość, jakich mało. Konglomerat kulturowy, port świata - ze swoimi piratami (jest nawet galeon od Polańskiego), śmierdzącym targiem rybnym, niebezpiecznymi imigrantami i świetnie prosperującym kurestwem (zaraz obok dzielnicy akademickiej). Sama Genua jest jednocześnie dość tendencyjna z klubami sportowymi (pamiętającymi jeszcze stroje kąpielowe a'la wczesny James Bond) wzdłuż głównego, nadmorskiego bulwaru; i absolutnie cudowna ze swoim Nervi czy Bocadasse - gdzie fale rozbijają się o sterczące skały, pomiędzy wystającymi rafami przemykają kajakarze a po bulwarze stąpał dobry, polski Sienkiewicz.
Miałam tam pojechać. Poświętować, poszwendać się pomiędzy wspomnieniem dawnej, genueńskiej świetności, między zdewastowanymi pałacami, spod murów zamkowych patrzeć na spalone słońcem dachy domów i błyszczące krzyże katedr. Miałam robić zdjęcia tych cudnych obrzydliwości i opychać się makaronem do granic pojemności żołądka, miałam w końcu odciąć się od matkowania i przeżyć tydzień bez plam z jedzenia, brudnych rączek i zapachu satysfakcjonującego, niemowlęcego beknięcia. Nic z tego, nie jadę.
Zamiast tego mąż weźmie więcej wolnego i pojedziemy na wycieczkę do Ogrodzieńca albo oglądać źródła Warty w Zawierciu (swoją drogą ponoć świetnie zrobiony obiekt dla rodzin z dziećmi). Zdałam już wszystkie możliwe egzaminy. Mam doktorat, jestem na drugim roku psychologii klinicznej i mogę w końcu wrócić do wieczornych sesji prasowania, bardziej regularnie odkurzać i trochę częściej wstawiać rosół. A kiedy skończą się wakacje, pełne pierwszych pretensji dwuletniej dziewczynki do siedmiomiesięcznego kawalera, wiecznych kłótni (tak, oni się kłócą!), kopniaków i wytarganych włosów (albo siniaków od ugryzienia!); kiedy minie kolejny turnus rehabilitacyjny, codzienne wyprawy do szpitala i biedny, zmęczony tym wszystkim chłopiec w końcu zaśnie - będę musiała pójść do pracy - dla pieniędzy i dla zdrowia psychicznego. Mój mąż też.
Mam tylko nadzieję, że niespełna roczne niemowlę poradzi sobie jakoś samo w domu tych kilka godzin, bo nie stać nas na opiekunkę, żłobek nie wchodzi w grę a dziadkowie piszą się jedynie na okazyjne zabawy.
Zamiast włoskich wakacji mam więc te chwile ciszy i biernej samotności. Pola śpi tak spokojnie, równo oddychając ułożona w poprzek łóżka. Adaś cichutko pochrapuje układając się pierwszy raz na boczku. Mąż padł i śpi jak suseł a do pierwszej pobudki dzieciaków jeszcze przynajmniej godzinka lub dwie. Chcę tylko jak najdłużej tu siedzieć, w pustym i cichym dużym pokoju - bo gdy tylko przyłożę głowę do poduszki - skończą się moje nocne wakacje, a zacznie karmienie, noszenie i tulenie.
A Wy? Jakie macie plany?
Pozdrawiam,
Olga
P.S.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z mojego Instagrama. Nie znajdziecie tam parentingowego spamu, dzieciaczków i słodkich buziaczków siostrzyczki i braciszka. Tylko moją codzienność uchwyconą między spacerem a gotowaniem obiadu.
W zasadzie jeszcze do dzisiaj byłam szczerze przekonana, że mamy czerwiec. Co prawda pszczyński park już zaroił się od znudzonych życiem nastolatków, a po mieście grasują hordy gimnazjalistów na rowerach, ale chyba uznałam to za dopust boży i wzięłam na klatę jak każdą inną komplikację dnia codziennego. A to wiele zmienia, że jest lipiec, bo znaczy ni mniej, ni więcej, że z kolejnej roboty nie oddzwonili. Jak to możliwe, że mając studia, studia podyplomowe i doktorat jestem absolutnie niezatrudnialna? Wiele razy przyszło mi już to do głowy (a karmiąc się ostatnio na potęgę amerykańskim żargonem prawniczym myślę o tym notorycznie), żeby pozwać Uniwersytet do sądu za przecioranie mnie przez 11 lat bezproduktywych, nic nie wartych na rynku pracy, studiów. Ale musiałabym do tego ruszyć tyłek z domu, a to ostatnio nie wchodzi w grę.
Przeglądam więc w wolnych chwilach ogłoszenia o pracy i staram się nie aplikować do gównianych ofert zaniżając swoje kwalifikacje. Tylko dobre stanowiska - tak sobie postanowiłam. Po drugim dziecku zmieniło się moje podejście do czasu i pieniędzy. Te drugie okazały się niewystarczającym i wiecznie w deficycie dobrem luksusowym. Czas cenię ponad każdą walutę i poszczególne minuty rozliczam z większą rozwagą niż stówki wydawane lekką ręką na spożywkę. Nie wyobrażam sobie więc pracy kiepsko płatnej, w której siedziałabym do nocy, kosztem czasu spędzanego z rodziną. A tylko to oferuje mi Internet. Powinnam zacząć szukać roboty po rodzinie, bo coraz boleśniej przekonuję się, że rynkiem pracy rządzi nepotyzm i niezmiennie niskie poczucie wartości zatrudniającego. Im wyższe kwalifikacje tym mniejsze szanse na znalezienie pracy.
Mamy w Polsce cudne, tropikalne lato. Dobrze się składa - nie mam kasy na moją upragnioną wycieczkę do Włoch, więc śródziemnomorskie słońce świeci mi teraz na bazylię na parapecie. Nie tylko kończą się zapasy gotówki, ale też proporcjonalnie wzrasta dług na karcie kredytowej. Widmo kończących się pieniędzy z zasiłku macierzyńskiego i dodatkowej umowy męża krąży nade mną jak jakieś złowrogie piętno. Obsesyjnie próbuję więc kupować mniej, taniej, bardziej ekonomicznie, ale powalają mnie nieproporcjonalne ceny i odjechane kwoty wydawane na targu (świeże jarzyny i owoce na tydzień za 90zł?!). Równie histerycznie próbuję też znaleźć pracę dla siebie lub męża, pieniądze na raty za Uczelnię i kasę na wesele kuzyna. Robię to wszystko w wolnym czasie, bo przecież ostatnio miałam jeszcze na karku 7 egzaminów do zdania, obronę pracy doktorskiej. To też działo się jakby przy okazji - przecież na co dzień ma do ogarnięcia dwójkę szkrabów i, wierzcie mi, pochłania to około 95% mojej energii dobowej.
Dlatego tak cenię sobie chwile z serialem, ten uchylony balkon, prażące, upalne, letnie słońce, tak wyraźnie przypominające Włochy.
Ludzie pytają mnie jak to robię - dwójka dzieci, jedno rehabilitowane. Do tego studia w weekendy, obrona doktorska. Codzienne spacery, w miarę ogarnięty dom i relacje między rodzeństwem jak z obrazka. A ja, podobnie jak Sylwia Chutnik w Mama ma zawsze rację staję z gracją i przyjmuję komplementy, choć dobrze wiem, że całą moją pociążową postać spowijają skrzętnie ukryte pod ubraniem obciskające gacie. Front ma każda matka i chętnie się nim chwali, ale to backstage jest tą prawdziwą areną codziennych zmagań. Powinnam bezrefleksyjnie rozkładać więc koce piknikowe i zajadać się robioną w spokoju domową szarlotką, doglądać grzecznie bawiących się dzieci, a w wolnych chwilach zamiatać miotełką regały z książkami. To ostatnie takie lato w moim życiu - kiedy nie muszę po tygodniu wracać do biura, kiedy mogę patrzeć jak cudownie rozwijają się moje dzieci, mieć je na co dzień, pomagać im zdobywać świat. Leniwe spacery przed południem, kawa kupowana codziennie w tym samym miejscu, świeże owoce prosto z targu jedzone brudnymi od patyków rękami. I miliony zdjęć z gatunku "szczęśliwe dzieciństwo" (tudzież super ostatnio modne childchood unpluged).
Zamiast tego mam ochotę wyć z przeciążenia. Emancypacja dzieci osiągnęła ostatnio alarmująco wysoki poziom. Niestety nie poszła w parze z rodzicielską dydaktyką. Ganiam więc ile sił w nogach za nieposłuszną dwulatką, niepomną zupełnie zagrożeń typu rozpędzony samochód czy handel ludźmi (wiadomo co siedzi w głowie każdej matki, prawda?). Zabezpieczam fikające koziołki niemowlę, które w wieku siedmiu miesięcy pomija etap siedzenia i zaczyna zwyczajnie wstawać. Ściągam okulary i wybieram ślepotę nad dostrzeżeniu brudu i bałaganu w moim własnym mieszkaniu. Do tego, jako dumna posiadaczka aż trzech książek z serii Perfekcyjna Pani Domu - rzygam na myśl o zmywaniu podłogi albo wycieraniu blatu kuchennego. Przestało mnie bawić pranie i prasowanie, a już całkowity brak zaangażowania demonstruję w obliczu pełnych pieluszek. W akcie desperacji zabieram też czasem dzieci do McDonaldsa albo upycham je w sali zabaw bo przecież nawet najbardziej szczere i zaangażowane macierzyństwo ma swoje limity. Kiedy córka wyje cały, boży dzień z byle powodu, staje okoniem i dość głośno eksploruje nowo odkryty fenomen frustracji; kiedy syn jednocześnie chce sam zdobywać przestrzeń i być noszonym - wszystko to sprawia, że przestaję być dobrze zmotywowanym pracownikiem domowym. Potrzebuję urlopu.
Jak to dobrze rozegrać to może byłaby szansa na jakiś płatny urlop dla poratowania zdrowia. Swoją drogą - powinien taki przysługiwać wszystkim młodym mamom.
Miałam więc jechać do Włoch, na tydzień, odreagować. Szwendać się z aparatem po Genui, robić zdjęcia tych cudownych mikro uliczek, połowicznie schowanych w cieniu, fragmentów architektury, barów ukrytych w starych palazzo. Miałam czuć na ramionach przeszywający chłód starych, przedwiecznych kamienic przechadzając się leniwie po centro storico, zaglądając do średniowiecznych kościołów wciśniętych między kamienice, pałace i zwykłe tratorie. Miałam jeść włoskie lody i foccacię, genueńskie pesto i popijać to wszystko tanim winem z marketu - i tak o niebo lepszym niż rarytasy z renomowanych, polskich winiarni.
Liguria ma to do siebie, że skrzętnie ukrywa swoje walory. Mimo oczywistych perełek, takich jak Portofino czy Cinque Terre, północne wybrzeże Włoch wydaje się cholernie pretensjonalne. Te podłe kurorty z parasolami upchniętymi między brudnym morzem z zatoki a bulwarem pełnym turystów - coś jak Międzyzdroje albo Ustka... te tendencyjne bary wzdłuż deptaków albo nadmorskie kluby (każdy obowiązkowo z basenem). Do tego betonowe bloki hotelowe i już wszystko to wygląda jak ulotka wakacji w Rimini z fakultatywnymi wycieczkami do Republiki San Marino i parku wodnego. A przecież Liguria to niesamowitość, jakich mało. Konglomerat kulturowy, port świata - ze swoimi piratami (jest nawet galeon od Polańskiego), śmierdzącym targiem rybnym, niebezpiecznymi imigrantami i świetnie prosperującym kurestwem (zaraz obok dzielnicy akademickiej). Sama Genua jest jednocześnie dość tendencyjna z klubami sportowymi (pamiętającymi jeszcze stroje kąpielowe a'la wczesny James Bond) wzdłuż głównego, nadmorskiego bulwaru; i absolutnie cudowna ze swoim Nervi czy Bocadasse - gdzie fale rozbijają się o sterczące skały, pomiędzy wystającymi rafami przemykają kajakarze a po bulwarze stąpał dobry, polski Sienkiewicz.
Miałam tam pojechać. Poświętować, poszwendać się pomiędzy wspomnieniem dawnej, genueńskiej świetności, między zdewastowanymi pałacami, spod murów zamkowych patrzeć na spalone słońcem dachy domów i błyszczące krzyże katedr. Miałam robić zdjęcia tych cudnych obrzydliwości i opychać się makaronem do granic pojemności żołądka, miałam w końcu odciąć się od matkowania i przeżyć tydzień bez plam z jedzenia, brudnych rączek i zapachu satysfakcjonującego, niemowlęcego beknięcia. Nic z tego, nie jadę.
Zamiast tego mąż weźmie więcej wolnego i pojedziemy na wycieczkę do Ogrodzieńca albo oglądać źródła Warty w Zawierciu (swoją drogą ponoć świetnie zrobiony obiekt dla rodzin z dziećmi). Zdałam już wszystkie możliwe egzaminy. Mam doktorat, jestem na drugim roku psychologii klinicznej i mogę w końcu wrócić do wieczornych sesji prasowania, bardziej regularnie odkurzać i trochę częściej wstawiać rosół. A kiedy skończą się wakacje, pełne pierwszych pretensji dwuletniej dziewczynki do siedmiomiesięcznego kawalera, wiecznych kłótni (tak, oni się kłócą!), kopniaków i wytarganych włosów (albo siniaków od ugryzienia!); kiedy minie kolejny turnus rehabilitacyjny, codzienne wyprawy do szpitala i biedny, zmęczony tym wszystkim chłopiec w końcu zaśnie - będę musiała pójść do pracy - dla pieniędzy i dla zdrowia psychicznego. Mój mąż też.
Mam tylko nadzieję, że niespełna roczne niemowlę poradzi sobie jakoś samo w domu tych kilka godzin, bo nie stać nas na opiekunkę, żłobek nie wchodzi w grę a dziadkowie piszą się jedynie na okazyjne zabawy.
Zamiast włoskich wakacji mam więc te chwile ciszy i biernej samotności. Pola śpi tak spokojnie, równo oddychając ułożona w poprzek łóżka. Adaś cichutko pochrapuje układając się pierwszy raz na boczku. Mąż padł i śpi jak suseł a do pierwszej pobudki dzieciaków jeszcze przynajmniej godzinka lub dwie. Chcę tylko jak najdłużej tu siedzieć, w pustym i cichym dużym pokoju - bo gdy tylko przyłożę głowę do poduszki - skończą się moje nocne wakacje, a zacznie karmienie, noszenie i tulenie.
A Wy? Jakie macie plany?
Pozdrawiam,
Olga
P.S.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z mojego Instagrama. Nie znajdziecie tam parentingowego spamu, dzieciaczków i słodkich buziaczków siostrzyczki i braciszka. Tylko moją codzienność uchwyconą między spacerem a gotowaniem obiadu.
Dziękuję, że mogłam gościć Cię na moim blogu. To bardzo prywatne miejsce, ale przecież tworzone z myślą o Was, czytelnikach. Wiem, że jest Was całkiem sporo, dlatego ciągle piszę. Piszcie i Wy, komentujcie, bo Wasz głos jest dla mnie jedyną przyjemnością, jaką czerpię z pisania. Każdy głos robi tego bloga jeszcze lepszym i ciekawszym miejscem.
"To ostatnie takie lato w moim życiu - kiedy nie muszę po tygodniu wracać do biura, kiedy mogę patrzeć jak cudownie rozwijają się moje dzieci, mieć je na co dzień, pomagać im zdobywać świat." - nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale pamiętam podobny wpis u Ruby zanim pojawił się Lolek. Także ten... :D
OdpowiedzUsuńNie pamiętam, czy gratulowałam obrony, na wszelki wypadek gratuluję raz jeszcze! (pamiętam ten lekki stres)
Tak! Pamiętam ten wpis i miałam go w pamięci pisząc też te słowa. Wydaje mi się, że to z wielkie szczęście mieć ten czas teraz, ale jednocześnie nie potrafię w pełni z niego czerpać, bo wiadomo jak jest ;) Ale... nie, chyba nie skończy się u nas takim Lolkiem.
UsuńDziękuję za gratulacje. Stres zaiste był i to nie lekki ;)
Pozdrawiam :)
Czemu Adaś jest rehabilitowany? :(
OdpowiedzUsuńMa małe problemy ortopedyczne, pracujemy, żeby nie było ich w przyszłości.
Usuń