Ciągle nie mogę uwierzyć, że przychodzą takie chwile, kiedy faktycznie mam czas na pisanie. Pola coraz częściej czymś się sama zajmuje i wymaga coraz mniej animacji. Mam może wyrzuty sumienia, że czasem tym "czymś" jest bajka, że odcinki "Świnki Peppy" znamy całą rodziną niemal na pamięć - ale to chyba mój instynkt samozachowawczy. Inaczej ból głowy ze zmęczenia byłby nie do zniesienia a nienawiść do własnej rodziny rosłaby do niezdrowych rozmiarów.
Czytałam ostatnio (choć moja prasówka blogowa do super regularnej nie należy) u Ruby Soho, o tym, że dobrze jest czasem odpuścić. Sama pisałam nawet o tym, że rewizja priorytetów jest niezbędna do przetrwania. Ruby pisała o pragmatyzmie, ja o obniżaniu własnych standardów - wszystko po to, żeby przetrwać. Względnie w imię zachowania własnej suwerenności w nowej grupie, jaką jest rodzina.
Kiedy rodzi się dziecko zmieniają się role w domu. Przestajemy z ojcem dziecka być niezależnymi, młodymi lekkoduchami i musimy praktycznie z dnia na dzień zmienić się w pozbawionych egoizmu, odpowiedzialnych dorosłych. Pamiętamy też, jak przez mgłę, że rodzic kojarzył się nam, dzieciom, z obowiązkami i ciągłą krzątaniną w imię porządku i dobrego wychowania. Nic zatem dziwnego, że wchodzimy od w styl ekstremalnie zaangażowanego parentingu i robimy wszystko na maksa. A potem przychodzi słynna refleksja, że przecież nie zawsze wszystko musi być na sto procent, że tak, jak są w życiu każdej kobiety dni bez makijażu, to w życiu każdej matki może zdarzyć się dzież z nieumytym mieszkaniem albo fast foodem na stole. I dobrze, bo przecież te nasze wspomnienia z dzieciństwa nie zawierają w sobie chwil, kiedy szliśmy już spać a rodzice otwierali znużeni butelkę wina, kiedy nie sprzątali albo kiedy zostawiali nas z dziadkami, a sami szli w tango na całą noc ze swoimi znajomymi. Pamiętamy co prawda, jak zdarzało się to później, kiedy byliśmy już krytycznymi nastolatkami (i wtedy oczywiście traktowaliśmy to jako argument w sprawie porządku we własnych pokojach), ale wspomnienia pierwszych pięciu lat jakoś się zacierają.
Dobrze jest czasem zwolnić, zanurzyć się we własnym egoizmie, mieć swoją dawkę przyjemności (choćby to była kawa czy serial oglądany kosztem czytania dziesiątej książeczki, której Twoje dziecko i tak nie pożałuje), tylko po to żeby nie nazywać własnego życia "kieratem" a siebie "zombie". Nasze życie jest przecież szalenie krótkie. Średnio 80 lat! Nie ma sensu tracić najpiękniejszych chwil wczesnego dzieciństwa naszych pociech na samobiczowanie o nieumytą podłogę.
Łatwiej mi to pisać teraz, kiedy pojawiło się drugie dziecko, zmniejszył się drastycznie czas, którym dysponuję, zmęczenie proporcjonalnie się zwiększyło, a cierpliwość sięgnęła dna Rowu Mariańskiego. Priorytety same się przetasowały.
Łatwiej też pisać mi to mając świadomość, że to "odpuszczanie" nie jest standardem, że jednak na co dzień jestem taką mamą, jaką chciałam być, angażuję się często nawet na 150% i zdobyłam magiczną moc rozdwajania się między dwójkę moich dzieci (a czasem nawet roztrajania się na rozwieszanie prania albo gotowanie obiadu!). Moim zdaniem - to jest ten magiczny klucz do krainy matczynej szczęśliwości. Bilansowanie zaangażowania między 150% a 50% normy, przy założeniu oczywiście, że 100% normy to nie ideał, ale maksimum, które same jesteśmy w stanie osiągnąć (a mówiąc prościej, że jesteśmy najlepszymi matkami, jakimi tylko możemy być).
To jest mój sposób na macierzyństwo. A jaki jest Twój?
Pozdrawiam,
Olga
Dziękuję, że mogłam gościć Cię na moim blogu. To bardzo prywatne miejsce, ale przecież tworzone z myślą o Was, czytelnikach.
Wiem, że jest Was całkiem sporo, dlatego ciągle piszę. Piszcie i Wy, komentujcie, bo Wasz głos jest dla mnie jedyną przyjemnością, jaką czerpię z pisania. Każda opinia robi z tego bloga jeszcze lepsze i ciekawsze miejsce.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.