Przejdź do głównej zawartości

Jesteś tym, co jesz?

Czy Wasze życie też kręci się wokół jedzenia? Wiadomo, życie matki to inne uniwersum - zawieszone gdzieś pomiędzy zdobywaniem kurczaka z wolnego wybiegu a słynną frazą "zjedz mięso, zostaw ziemniaki". Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że w zasadzie wszystko dzisiaj dzieje się wokół jedzenia.

Kult ciała to jedno, ale kult żarcia to coś zupełnie nowego. Wielkie wozy wypakowane soczystą zieleniną, splendor masarni, kuszące wystawy cukierni - wszystko jak z obrazka. Lokalna kultura oparta na tradycyjnym jedzeniu, eko żarcie czy w końcu zupełnie nowe i jakże oryginalne - festiwale jedzenia. A kiedy już skończysz jeść telewizor zareklamuje Ci Espumisan, Verdin albo farmaceuta tylko wie jaki inny badziew na trawienie, gazy, zaparcia, apetyt, brak apetytu - wszystko. Słowem - jedzenie.

Czy Wasze dzieci jedzą cukier? No, moje jedzą. Lizaka kupiłam ostatnio. I Mambę daję. Czasem Kinder Kanapkę, Monte, posłodzę herbatę (o zgrozo!), kluski na parze z cukrem pudrem albo bezczelnie dosypię cukru do ciasta, kiedy piekę. A do tego smażę. Kotlety. Jajecznicę smażę. Nie pierdolę się z robieniem jajek na parze albo po benedyktyńsku - zwyczajnie - wlewam oliwę na patelnię, czasem roztapiam masło i mieszam jajka. Czasami jemy sadzone, racuchy, placki albo naleśniki. Też smażone. Normalnie. Mięso podsmażam. No i najgorsze - dodaję biały ryż do zupy - bo ten brązowy trzeba gotować 40 minut a zwykły tylko kwadrans (choć już po 12 minutach jest super). Makaron do rosołu taki zwykły - trzyjajeczny, domowy, z babunią na opakowaniu. A rosół na porcji rosołowej z Biedronki za 5zł. Dosalam. Solidnie! Łyżeczka soli na gar rosołu. CAŁA.





A potem się nasłucham: ty zobaczysz, popamiętasz jeszcze, no ja to tak nigdy nie robiłam, moje dzieci to cukru nie jedzą, dziecku takie dajesz?!, taaak? Takie Z-W-Y-K-Ł-E?

Po czym następuje potok dobrych rad - że masło może niekoniecznie łaciate, koniecznie osełka, kurczak tylko ze wsi, a jeszcze lepiej perliczka, indyk jeśli już muszę kupować w Lidlu (bo te kurczaki to nigdy nie wiadomo), jaja od chłopa, tych z półki to w ogóle nie wolno brać. Królika dla dzieci kupować (królika już można w Lidlu - ale łosoś już podejrzanie tani, pstrąg łososiowy odpada bo modyfikowany genetycznie, inne ryby mają toksyny - wiadomo). Ziemniaków to lepiej nie, bo się napchają, ryż tylko brązowy i same kasze. Makaron razowy, pełnoziarnisty tylko. Albo sama mam robić - były w Lidlu maszynki. I do chleba - bo chleba nie kupujemy, napompowany chemią, robimy, na zakwasie, żytni najlepiej. Żadnych egzotycznych warzyw i owoców, bo chemiczne, bo w ciężarówkach przewożą, jabłka cały rok jeść, gruszki jakieś takie wielkie, pewnie chemiczne. Seler uczula, owoce leśne też. Brzoskwinie można, ale tylko jeden rodzaj, te zwykłe to nie - a już na pewno nie dla dzieci. Melon to nie, ale arbuza tak - z targu, z Lidla to nie. Biedronka generalnie na czarnej liście, bo za tanio, chaos na półkach i nic się nie da znaleźć. No i wszyscy tam kupują. Pierogów ze świecą szukać - tylko w zaprzyjaźnionych miejscach, bo takie z paczki to nie wiadomo co tam wrzucają. Warzywa najlepiej na targu, ale nie od tej baby w podomce tylko od tego małżeństwa co busikiem przywożą. Po mięso jeździć do miasta obok, tylko tam mają dobre. Samej szynkę gotować a najlepiej to piec mięsa do chleba. Jeszcze jarmuż, jaglanka, humus, amarantus i inne cuda wianki. Bo cała reszta to zło.





Jakbym tak miała wziąć to wszystko pod uwagę to miałabym w tej chwili darmowe wakacje w psychiatryku. Dobry znajomy powiedział mi kiedyś: "Eko, eko, sreko k*%#a. Jak słyszę eko to mam ochotę wymieszać wszystkie śmieci". Konwersacja miała miejsce blisko 4 lata temu i nadal uważam to za najtrafniejsze podsumowanie całego tego cyrku z żywnością.

Wyobraźcie to sobie: upycham dzieciaki w podwójnym wózku i napierdalam: najpierw targ - warzywa i owoce, potem z siatami do parku. Przepakowuję dzieciaki do auta i dawaj do miasta obok po to cholerne mięso, szybka przebieżka do Lidla po kilka zaledwie dozwolonych produktów. Do tego kilka godzin w Kauflandzie poświęconych na czytanie etykiet 50-ciu rodzajów jogurtów naturalnych, bo muszą być te bez mleka w proszku. Raz w tygodniu wyprawa w Bieszczady po uklecone masło, ser i jaja od chłopa, otwarty rachunek w "Zdrowie natury" i wyładowane po brzegi siaty z jaglanką błyskawiczną, jaglanką refleksyjną i jaglanką, cholera, od biedy. Po ryby do rybnego. A po powrocie do domu spokojnie zaparzyć Jerba Mate i sączyć najlepiej w przerwach w bieganiu za kupy do auta, bo jesteśmy eko i nie bierzemy reklamówek. O jeszcze lepiej - po wszystko zrobić po prostu kilka kursów rowerem. Dopiero po tym zaczynasz przygotowywać posiłek dla swojej zajebiście odżywionej rodziny.

Powiem Wam w sekrecie, że nijak się to ma do prawdziwego życia. Żeby uprawiać sobie w ogrodzie własną produkcję warzyw i owoców trzeba być bogatym albo emerytowanym. Osoby, które pracują albo mają dzieci wstające ok 5 rano - mają to w dupie. Podlewanie, pielenie, doglądanie? Serio? Kiedy?! W podobnie głębokim poważaniu mają ci ludzie sklepy profilowane, żarcie ze wsi i kontemplację etykiet. Ma być serek do smarowania to biorą ten tani. O, kwestia finansów też jest niezła - wiecie ile to wszystko kosztuje? Dla porównania - pierś z kurczaka w Tesco jakieś 6zł (podwójna - obiad na dwa dni); perliczka upolowana na podbeskidziu - 60zł (jeden rosołek bo cholera jest mikro mała i wygląda jak świnka morska a na dodatek musisz to obrać z piór). Kiedy dostajesz 1000zł zasiłku macierzyńskiego - to ma znaczenie. Zbankrutowałabym gdybym miała zgodnie z zaleceniami Ani Lewandowskiej pić tylko wodę kokosową, żywić się eko-zbożami za 150% ich wartości w cenie, kupować tylko warzywa na targu (zdecydowanie droższe niż w markecie). A w domu? W domu nie wychodziłabym z kuchni! Tyle do zrobienia - chleb upiec, mleko z migdałów zrobić (żeby było na owsiankę - Jezu... jakim cudem? Ludzie to robią!), zakwas na chleb zakisić, mięsa do pieczenia marynować (a potem piec), jogurty swoje robić (Kasia Bosacka mówiła jak!) i jeszcze makaron (no i ta jajecznica na parze do kompletu).



Wyobrażacie sobie, że kiedyś zrobiłam po prostu parówki na śniadanie? Że podaję dziecku croissanta maślanego z LIDLA? Że przez cały ostatni tydzień jadłam tylko jasne pieczywo? I w końcu - że po nocach śnię o dobrze wysmażonym bekonie z jajkami?! Tak, wiem... popamiętam. Tak samo jak popamiętam, że nie przypięłam czerwonej wstążeczki do wózka, szyłam w ciąży i zdarzyło mi się przejść pod drabiną, kładę torebkę na ziemi i kupuję w poniedziałek.

Pozdrawiam,
O.

Komentarze

  1. Dokladnie!:) Mamy jednak pare produktow, ktore staramy sie miec eko;) Przy prawie 2latce i noworodkow chyba bym sie zajechala gdybym miala smigac po calym miescie lub i za miastem w poszukiwaniu wspanialosci eko.
    Mam pytanie czy zasilek macierzynski to ten kamyszowy rowniez dla mam, ktore nie pracowaly na umowe o prace?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pytasz o mój zasiłek? Dostaję normalnie w ramach umowy o pracę, jednak jest niewiele wyższy niż ustawowe 1000zł (wybacz, ale dokładnie nawet nie wiem ile złociszy więcej...).

      Usuń
  2. U nas też się je normalnie, domowo i ja uważam, że serio dbam o to, co jemy i jestem ze sposobu żywienia mojego dziecka (i tego w brzuchu) dumna. Bułka z Lidla czy parówka to nie jest jakiś armageddon, a wręcz, jak okraszone owocem czy warzywem to całkiem wporzo posiłek. Wystarczy pojechać nad polskie morze i popatrzeć czym ludzie karmią dzieci, a humor wraca i wychodzisz na ekstremistkę żywieniową, bo jogurt naturalny (nawet z mlekiem w proszku) a nie dano, bo rogalik, a nie chipsy bo (nawet) posłodzona hercbata, a nie Cola, bo warzywa (z Lidla, a co gorsze?) a nie tylko fryty i pizza. C'mon na fotach widzę zajefajne, smakowite kąski i łączę się w tym wkurwie na ludzi, co mają za dużo hajsu i wolnego czasu :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomo, że dbam o dietę mojej rodziny, ale uważam, że kupowanie nieprzetworzonych produktów w zasadzie załatwia sprawę - sama wtedy decyduję do czego dodam cukier i ile. Oczywiście w granicach rozsądku. Kiełbasy sama nie robię ;) eko trend też jest mi - jak widać - obcy.

      Usuń
  3. hehe, a łosoś tez ponoć zły, bo w sklepach tylko hodowlany (był cały reportaż o tym jakie to świństwo) a nie z wolnego połowu ;). nic już nie zostaje do jedzenia. .. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. No to dieta tlenowa. Ostatnio czytałam, ze sąd odebrał dziecko weganom za szkody na zdrowiu więc chyba ten Eko trend zostanie jakoś skontrolowany bo jak widać jak każdą skrajność bywa też źle... menagerowany.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz.

Popularne posty z tego bloga

Z punktu widzenia mamy: Białka Tatrzańska - miejsce na urlop z dzieckiem?

Rodzinny wypoczynek w Białce Tatrzańskiej? To chyba jakiś żart. Wybierając to miejsce kierowałam się raczej udogodnieniami w hotelu i dobrą ofertą cenową, niż urokami miejscowości. No, bo kto z Was liczy na urocze i rodzinne chwile w zatłoczonym górskim top ten wakacyjnych wyjazdów? Najgorzej byłoby chyba w samym Zakopanym. Białka Tatrzańska, Poronin i Bukowina Tatrzańska są na drugim miejscu jeśli chodzi o gwar, tłok i brak odpowiedniej infrastruktury urlopowo-dziecięcej. Samo miasto to tak na prawdę wieś biegnąca wzdłuż przelotowej trasy Zakopane-Nowy Targ. Ruch samochodowy jak w dużym mieście, chodnik wąski i tylko z jednej strony. Żadnych barierek - podziwiam rodziców puszczających swoje dzieci solo na takiej trasie. Wędrując z Kaniówki (gdzie mieszkaliśmy) do centrum Białki mija się najpierw enklawę pensjonatów dwugwiazdkowych i typowy polski, wakacyjny relaks. To oczywiście domy typu "U Joanny" czy "Pokoje u Basi" (przy dobrych wiatrach "Pensjonat pod

Siostra i brat, czyli jak nam się poukładały ostatnie dwa miesiące

"Będą jak bliźnięta. Już za rok córka będzie przekonana, że miała brata od zawsze" - powiedziała na którejś wizycie ginekolożka (pewnie na widok mojej niepewnej miny i generalnego zdenerwowania ówczesnym stanem rzeczy). Moja siostra jest ode mnie dużo starsza. Kiedy ona szła do liceum, ja, gówniara, próbowałam śpiewać z playbacku Majkę Jeżowską na akademiach w podstawówce. Nie przyjaźniłyśmy się. Chciałam na siłę szybko dorosnąć, żeby się ze mną zakolegowała. W zasadzie się udało, ale dopiero całkiem niedawno. Wiadomo - mąż, dzieci, praca. Teraz, kiedy mamy jakąś wspólnotę doświadczeń dogadujemy się nawet nieźle. Wcześniej zdecydowanie nie. Dlatego chciałam, by moje dzieci miały więcej ze sobą wspólnego. Mała różnica wieku, którą im z mężem zafundowaliśmy miała temu sprzyjać. I muszę Wam napisać - jest bardzo dobrze! Dzieciaki dogadują się ze sobą świetnie, mimo, że Polka porozumiewa się równoważnikami zdań (z lekką skłonnością ku sienkiewiczowsko-afrykańskiego di

Nie karmię piersią

Karmi się piersią. I już. I kropka. Niekarmienie piersią opatrzone jest współczującymi okrzykami, internetowym poklepywaniem po plecach i grupami wsparcia - bo wiadomo, że skoro piersią nie karmię, to musiało wydarzyć się coś absolutnie strasznego. Nagłówki krzyczą , że w zasadzie nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że to nic złego, albo, że też można poczuć się jak pełnoprawna matka. Deprecjonujące podejście do niekarmienia piersią widać choćby w tych artykułach, które mówią, że od dziś już nie trzeba się tego wstydzić. Ergo - trzeba było (najwyraźniej do wczoraj), wyrzuty sumienia też trzeba było mieć. Wespół oczywiście ze świadomością szkody dla dziecka. Niekarmienie piersią - oblanie społecznego egzaminu z macierzyństwa. Ale zaraz, chwileczkę. Zanim terrorystki laktacyjne zaczną piłować klawiaturę wyjaśnijmy kilka stałych w równaniu tego całego niekarmienia. Przede wszystkim nie twierdzę, że karmienie piersią jest mniej wartościowe. Nie twierdzę też, że karmienie butelką jest l