To nie jest post o postanowieniach noworocznych. Choć w blogosferze post-anowienia powinny być na porządku dziennym. To raczej wejście w kolejny rok, restytucja przestrzeni, w której znów mogę i chcę pisać. Trochę odpoczęłam od blogowania i czas już przestać się lenić.
Ostatnich kilka miesięcy spędziłam na paranoi, depresji i problemach zdrowotnych. Teraz został mi po tym tylko kaszel i układ wegetatywny o sile motyla. Przesiedziałam kilka miesięcy na ekstremalnej diecie, wypadła mi połowa włosów, zapuściłam mieszkanie.
Tymczasem dzieci podrosły. Już w piątek mój mały dwulatek (z hakiem) zaczyna swoje dni adaptacyjne w przedszkolu. Blisko czteroletnia córka ma w niedzielę swój pierwszy, baletowy recital. Długi stopniowo się zmniejszają a mąż zapewnia mi coraz więcej spokoju i stabilizacji.
2017 upłynął mi mniej więcej tak, jak podsumowuje to 2017bestnine.com. Patrzyłam jak moje dzieci rosną i rozwijają się. Małymi kroczkami wprowadzałam w domu nowe (albo stare) meble tworząc naszą przestrzeń - rodzinę. Skupiłam się na sobie i wyszło mi to na dobrze - czuję, że zyskałam równowagę między byciem mamą, byciem dla kogoś a byciem dla samej siebie. Byłam na włoskim weselu i patrzyłam w bezkres pięknego, polskiego morza. Ugotowałam chyba każdą istniejącą wersję makaronu, a i tak najbardziej lubię tę z pietruszką i czosnkiem. Wygląda sielankowo, wiem, ale spójrzcie na te ciemne chmury nad Bałtykiem, na to jak mało jest mnie w tym Instagramie (mimo selfików strzelanych dla podkreślenia nowej bluzki czy szminki). Na zewnątrz wygląda to wszystko spójnie i pięknie, zupełnie jak "I'm fine" tudzież "Wszystko w porządku" konwencjonalnie rzucane do dawno niewidzianych znajomych. A pod skórą siedzi to wszystko, co czyni kolejny rok wyjątkowym: trudności, które musimy pokonać, to, że faktycznie stajemy się zupełnie innymi ludźmi, uczymy się iść na kompromisy z rzeczywistością i rok po roku dojrzewamy coraz bardziej.
W 2018 roku nie będę lepsza. Nie potrzebuję Nowego Roku, żeby coś zmienić w swoim życiu. I tak mam wrażenie, że pędzę na oślep bo codziennie coś się zmienia. Marzę o rutynie. Tymczasem jedyna stała w tej chwili to ten cholerny kaszel rano i wieczorem. Nerwowy? Astmatyczny? Alergiczny? Ze smogu? Kto go tam wie? Liczę, że zniknie za jakieś 8 miesięcy po przeprowadzce.
Zaczęłam tego bloga jakoś w okolicach naszej przeprowadzki do Pszczyny i mam wrażenie, że to miejsce odebrało mi wenę na kilka lat. Zniknęło też moje zdrowie i przytomność umysłu. Zanieczyszczenie sięgające blisko 1500/1600% powyżej normy, nieprzychylni sąsiedzi, bury kolor wszechotaczający mnie na każdym kroku - od klatki schodowej po przedszkole - wszystko to sprawia, że nie chcemy tu dłużej mieszkać. Fakt, ze mam 50 km do pracy też nie przekonuje do pozostania na miejscu. Wszyscy mi mówią: "Nie przeprowadzaj się, Pszczyna taka ładna!". Gówno prawda, wcale nie jest ładniejsza niż obskurne dzielnice Sosnowca, w których się wychowałam. Śródmieście Przczyny butwieje tak bardzo, że zasiedlają je głównie ludzie o... niskich standardach estetycznych i ekologicznych. Odrapane ściany budynków, odpadające tynki, stare okna, nieumyte szyby i od wielu miesięcy nie prane firanki - to jest ta wasza piękna Pszczyna? Czy może te czarne dymy z kominów, usmolony od własnego syfu Dom Usług, który niczym bezmyślny smok wydycha trujące opary na całą Pszczynę? W tym brudzie nawet zamek przestaje prezentować się majestatycznie.
To żadna sztuka widzieć piękne posiadłości książęce, aleje parkowe i malownicze mosteczki, kiedy wokół wybucha wiosna. Albo kiedy park pęka w szwach od super modnych food truck's albo innych eko-sreko trendów, które objeżdżają co atrakcyjniejsze, polskie miasteczka. Albo kiedy promienie letniego słońca w piękny, pomarańczowy sposób przebijają się przez korony majestatycznych dębów i lip. A muł i szlam pszczyńskich jezior albo bieda spod regionalnego OPS-u zostają daleko w tyle za strefami parkingowymi.
Wyprowadzamy się więc. Czeka mnie w związku z tym olbrzymi kredyt (który spłacę chyba z prostytucji albo sutenerstwa - whatever works, right?), godziny wertowania magazynów wnętrzarskich i Pitnetrest'u, setki inspiracyjnych wycieczek do Ikei i w końcu urok użerania się z ekpią budowlaną, która przerobi nam dom moich rodziców na piękny, dwurodzinny kompleks, gdzie będziemy wszyscy wiedli sielankowe życie oparte na wzajemnej pomocy i szczęściu (taaa, jasne).
Także, moi drodzy, do roboty!
Pozdrawiam noworocznie,
O.
Ostatnich kilka miesięcy spędziłam na paranoi, depresji i problemach zdrowotnych. Teraz został mi po tym tylko kaszel i układ wegetatywny o sile motyla. Przesiedziałam kilka miesięcy na ekstremalnej diecie, wypadła mi połowa włosów, zapuściłam mieszkanie.
Tymczasem dzieci podrosły. Już w piątek mój mały dwulatek (z hakiem) zaczyna swoje dni adaptacyjne w przedszkolu. Blisko czteroletnia córka ma w niedzielę swój pierwszy, baletowy recital. Długi stopniowo się zmniejszają a mąż zapewnia mi coraz więcej spokoju i stabilizacji.
2017 upłynął mi mniej więcej tak, jak podsumowuje to 2017bestnine.com. Patrzyłam jak moje dzieci rosną i rozwijają się. Małymi kroczkami wprowadzałam w domu nowe (albo stare) meble tworząc naszą przestrzeń - rodzinę. Skupiłam się na sobie i wyszło mi to na dobrze - czuję, że zyskałam równowagę między byciem mamą, byciem dla kogoś a byciem dla samej siebie. Byłam na włoskim weselu i patrzyłam w bezkres pięknego, polskiego morza. Ugotowałam chyba każdą istniejącą wersję makaronu, a i tak najbardziej lubię tę z pietruszką i czosnkiem. Wygląda sielankowo, wiem, ale spójrzcie na te ciemne chmury nad Bałtykiem, na to jak mało jest mnie w tym Instagramie (mimo selfików strzelanych dla podkreślenia nowej bluzki czy szminki). Na zewnątrz wygląda to wszystko spójnie i pięknie, zupełnie jak "I'm fine" tudzież "Wszystko w porządku" konwencjonalnie rzucane do dawno niewidzianych znajomych. A pod skórą siedzi to wszystko, co czyni kolejny rok wyjątkowym: trudności, które musimy pokonać, to, że faktycznie stajemy się zupełnie innymi ludźmi, uczymy się iść na kompromisy z rzeczywistością i rok po roku dojrzewamy coraz bardziej.
W 2018 roku nie będę lepsza. Nie potrzebuję Nowego Roku, żeby coś zmienić w swoim życiu. I tak mam wrażenie, że pędzę na oślep bo codziennie coś się zmienia. Marzę o rutynie. Tymczasem jedyna stała w tej chwili to ten cholerny kaszel rano i wieczorem. Nerwowy? Astmatyczny? Alergiczny? Ze smogu? Kto go tam wie? Liczę, że zniknie za jakieś 8 miesięcy po przeprowadzce.
Zaczęłam tego bloga jakoś w okolicach naszej przeprowadzki do Pszczyny i mam wrażenie, że to miejsce odebrało mi wenę na kilka lat. Zniknęło też moje zdrowie i przytomność umysłu. Zanieczyszczenie sięgające blisko 1500/1600% powyżej normy, nieprzychylni sąsiedzi, bury kolor wszechotaczający mnie na każdym kroku - od klatki schodowej po przedszkole - wszystko to sprawia, że nie chcemy tu dłużej mieszkać. Fakt, ze mam 50 km do pracy też nie przekonuje do pozostania na miejscu. Wszyscy mi mówią: "Nie przeprowadzaj się, Pszczyna taka ładna!". Gówno prawda, wcale nie jest ładniejsza niż obskurne dzielnice Sosnowca, w których się wychowałam. Śródmieście Przczyny butwieje tak bardzo, że zasiedlają je głównie ludzie o... niskich standardach estetycznych i ekologicznych. Odrapane ściany budynków, odpadające tynki, stare okna, nieumyte szyby i od wielu miesięcy nie prane firanki - to jest ta wasza piękna Pszczyna? Czy może te czarne dymy z kominów, usmolony od własnego syfu Dom Usług, który niczym bezmyślny smok wydycha trujące opary na całą Pszczynę? W tym brudzie nawet zamek przestaje prezentować się majestatycznie.
To żadna sztuka widzieć piękne posiadłości książęce, aleje parkowe i malownicze mosteczki, kiedy wokół wybucha wiosna. Albo kiedy park pęka w szwach od super modnych food truck's albo innych eko-sreko trendów, które objeżdżają co atrakcyjniejsze, polskie miasteczka. Albo kiedy promienie letniego słońca w piękny, pomarańczowy sposób przebijają się przez korony majestatycznych dębów i lip. A muł i szlam pszczyńskich jezior albo bieda spod regionalnego OPS-u zostają daleko w tyle za strefami parkingowymi.
Wyprowadzamy się więc. Czeka mnie w związku z tym olbrzymi kredyt (który spłacę chyba z prostytucji albo sutenerstwa - whatever works, right?), godziny wertowania magazynów wnętrzarskich i Pitnetrest'u, setki inspiracyjnych wycieczek do Ikei i w końcu urok użerania się z ekpią budowlaną, która przerobi nam dom moich rodziców na piękny, dwurodzinny kompleks, gdzie będziemy wszyscy wiedli sielankowe życie oparte na wzajemnej pomocy i szczęściu (taaa, jasne).
Także, moi drodzy, do roboty!
Pozdrawiam noworocznie,
O.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.