Nie robię zbyt dużo zdjęć. Choć mogłoby się wydawać inaczej, bo Instagram jednak pęka w szwach - jesienne liście, kawusia w Ikei, atrakcyjnie kompozycyjnie dynie albo inne jesienne "ustawki" dekoracyjne. Nieodzownie kawa plus "Wysokie Obcasy".
Byłam wczoraj w Katowicach - jak nigdy w sprawach niezawodowych. Lunch z kolegami, spotkanie za Uczelni. Znajomi z Zachodu, więc nastawiłam się nawet na niespieszną eksplorację miasta i wzięłam aparat, którego nie wyjęłam nawet z torby. Tempo działań - własnych lub cudzych - sprawia, że moje "oko do detali" zauważa tylko piękne kadry. Ręka jednak zbyt zmęczona by sięgnąć do torebki po telefon i obojętnie przechodzę obok spektakularnego zachodu słońca bądź złotem płożących się po ziemi liści.
Dziś rano, o szóstej w sobotę (kto ma małe dzieci, ten wie) postanowiłam niekonwencjonalnie wybrać się do paczkomatu. Szybka wycieczka, trzy nowe pary spodni - założyłam, że to poprawi mi nadchodzący dzień, na który swoją drogą miałam zaplanowane 12 godzin na uczelni. Trzeba chwytać każdą szansę na względną optymalizację wycieńczenia. Wyszłam z domu prosto w rześkie powietrze, lekko ściągające skórę koło oczu. Poranek rozpanoszył się na dworze w całej swojej okazałości. Pszczyna miała weekend. Bez codziennej, komunikacyjnej gonitwy chłodne godziny poranka leniwie płynęły po pustych ulicach. Lekko spowite poranną mgłą, z której wyłaniali się nieliczni przechodnie, zawisły niejako nad miastem. Spokój szedł pewnie w parze z tym wszystkim, co zostawiłam za sobą w domu: ciepłymi łóżkami, rozkosznie wtulonymi w rodziców dziećmi, szkrabami radośnie witającymi swoje ulubione zabawki. Niespieszność łączyła się z ciepłem kocyków i kołder, z gorącymi rączkami przytulającymi policzki mamy. Z błogości domowego poranka, z miejskiego opustoszenia za oknami wyłonił się świat pełen spokoju, powolności i pięknych kadrów. Dumne rezydencje prężyły się reprezentatywnie w pierwszych promieniach słońca, wspominały pewnie lata świetności, kiedy to jeszcze stanowiły elementy zabudowań pałacowych i infrastruktury książęcej. Bruk stukał wspomnieniem powozów i dorożek a stare dęby w pobliskim parku szumiały nostalgicznie o starych, łowieckich legendach. Jesień.
Żałowałam, że nie wstałam jeszcze wcześniej - kiedy dzieci spały jeszcze mocno, kiedy mogłabym pochodzić po świecie i pouprawiać relaksacyjny flaneuryzm sprzed lat. Dla zdrowia. Każe nam się żyć według czterech podstawowych wytycznych:
1. Jeść zdrowo.
2. Odpowiednio dużo wypoczywać.
3. Być aktywnym fizycznie.
4. Dbać o higienę osobistą.
Wszystko to w wolnym tłumaczeniu znaczy, że trzeba szanować swoje ciało i pomagać mu przetrwać i psychologicznie, i biologicznie, i społecznie. Nie nadużywać papierosów, kawy, myć zęby, kąpać się regularnie. Wysypiać się i nie kupować Nutelli na okoliczność kompulsywnego, nocnego podjadania. A tymczasem ja nie robię niczego z powyższej listy. Wypoczynek przy dwójce małych dzieci i pełnoetatowej pracy jest absolutną abstrakcją. Od zawsze byłam też przeciwniczką aktywności fizycznej - z pasją wyznawałam ideę, że sport prowadzi do kalectwa (a co najmniej do uszkodzeń ciała - w końcu piłeczka do quasha idealnie mieści się w oczodole). Czasem w nerwach sobie zapalę (polecam Wam ten kawałek Carrie Underwood - choć klip podły strasznie), napiję się wina, zeżrę paczkę kabanosów i zagryzę je jakimś niezdrowym słodyczem. A przy tym nie mam czasu dla siebie. Cierpię na chroniczne bóle głowy, które są tylko i wyłącznie bólami napięciowymi. Żyję wpatrzona w telefon, animuję jednocześnie swój dom, nadzoruję opiekę nad dziećmi, pracuję. Nie zauważam świata - gdzie tam czas i miejsce na flaneuryzm! Weszłam w tryb Benjamina Franklina, a nie Baudelaire'a. Żeby być współczesnym flaneurem trzeba być bogatym, a ja jedynie aspiruję.
Biją się te dwa modele: francuski i amerykański. XIX-wieczna Francja optuje za dowolnością spędzania czasu, jest apologią próżniactwa i podnosi lenistwo do rangi idei. Niektórzy Amerykanie też w to "idą", zdecydowana jednak większość to "Frankliniści", którym bogactwo i komfort kojarzą się jednoznacznie z harmonogramem, robotą od wczesnych godzin porannych i pochwałą pracy.
Jestem bardziej zapętlona w ten model zza oceanu - praca po 12h dziennie, wymuszone macierzyństwem poranki, katorżniczy tryb funkcjonowania. A marzę o przeciwległym biegunie utkanym z czasu na refleksję, spokojną kontemplację życia i niespieszne odkrywanie siebie i swoich dzieci. Niestety, jak udowadnia Harvard i zdrowy rozsądek - oba te modele są skrajne niczym dwie ideologie, które na papierze są atrakcyjne, a w praktyce nieaplikowalne.
Balans jest najistotniejszy. Dlatego takie oblężenie przeżywa slow blogging, dlatego znikają konta instagramowe, facebookowe, znacząco zmniejsza się internetowy spam. Ludzie potrzebują więcej wolności, więcej starego świata, a mniej gonitwy myśli i permanentnego, medialnego strumienia świadomości. A może tak mi się tylko wydaje, bo przechodzę właśnie kryzys 30-ki i celebruję fetysz wyboru - chcę sama decydować o swoim czasie, przyjemnościach, życiu. Może to ja potrzebuję czasu i relaksu.
Polecam Wam tekst Hodgkinsona The Virtue Of Idleness - mojego ulubionego publicysty. I jego książki. Polecam Wam też inne teksty w tym zakresie, np. Pasaże Waltera Benjamina albo (jeśli odległe Wam są lektury teoretyczne) prozę Balzaka, Edgara Alana Poe, trochę Prousta. Chyba, że wolicie współcześnie - to poczytajcie prozę Dehnela (Balzakiana) albo Chwina. Albo zróbcie sobie gorącą czekoladę z pomarańczami i goździkami (może być z odrobiną grzanego wina).
Pozdrawiam Was jesiennie,
O.
Byłam wczoraj w Katowicach - jak nigdy w sprawach niezawodowych. Lunch z kolegami, spotkanie za Uczelni. Znajomi z Zachodu, więc nastawiłam się nawet na niespieszną eksplorację miasta i wzięłam aparat, którego nie wyjęłam nawet z torby. Tempo działań - własnych lub cudzych - sprawia, że moje "oko do detali" zauważa tylko piękne kadry. Ręka jednak zbyt zmęczona by sięgnąć do torebki po telefon i obojętnie przechodzę obok spektakularnego zachodu słońca bądź złotem płożących się po ziemi liści.
Dziś rano, o szóstej w sobotę (kto ma małe dzieci, ten wie) postanowiłam niekonwencjonalnie wybrać się do paczkomatu. Szybka wycieczka, trzy nowe pary spodni - założyłam, że to poprawi mi nadchodzący dzień, na który swoją drogą miałam zaplanowane 12 godzin na uczelni. Trzeba chwytać każdą szansę na względną optymalizację wycieńczenia. Wyszłam z domu prosto w rześkie powietrze, lekko ściągające skórę koło oczu. Poranek rozpanoszył się na dworze w całej swojej okazałości. Pszczyna miała weekend. Bez codziennej, komunikacyjnej gonitwy chłodne godziny poranka leniwie płynęły po pustych ulicach. Lekko spowite poranną mgłą, z której wyłaniali się nieliczni przechodnie, zawisły niejako nad miastem. Spokój szedł pewnie w parze z tym wszystkim, co zostawiłam za sobą w domu: ciepłymi łóżkami, rozkosznie wtulonymi w rodziców dziećmi, szkrabami radośnie witającymi swoje ulubione zabawki. Niespieszność łączyła się z ciepłem kocyków i kołder, z gorącymi rączkami przytulającymi policzki mamy. Z błogości domowego poranka, z miejskiego opustoszenia za oknami wyłonił się świat pełen spokoju, powolności i pięknych kadrów. Dumne rezydencje prężyły się reprezentatywnie w pierwszych promieniach słońca, wspominały pewnie lata świetności, kiedy to jeszcze stanowiły elementy zabudowań pałacowych i infrastruktury książęcej. Bruk stukał wspomnieniem powozów i dorożek a stare dęby w pobliskim parku szumiały nostalgicznie o starych, łowieckich legendach. Jesień.
Żałowałam, że nie wstałam jeszcze wcześniej - kiedy dzieci spały jeszcze mocno, kiedy mogłabym pochodzić po świecie i pouprawiać relaksacyjny flaneuryzm sprzed lat. Dla zdrowia. Każe nam się żyć według czterech podstawowych wytycznych:
1. Jeść zdrowo.
2. Odpowiednio dużo wypoczywać.
3. Być aktywnym fizycznie.
4. Dbać o higienę osobistą.
Wszystko to w wolnym tłumaczeniu znaczy, że trzeba szanować swoje ciało i pomagać mu przetrwać i psychologicznie, i biologicznie, i społecznie. Nie nadużywać papierosów, kawy, myć zęby, kąpać się regularnie. Wysypiać się i nie kupować Nutelli na okoliczność kompulsywnego, nocnego podjadania. A tymczasem ja nie robię niczego z powyższej listy. Wypoczynek przy dwójce małych dzieci i pełnoetatowej pracy jest absolutną abstrakcją. Od zawsze byłam też przeciwniczką aktywności fizycznej - z pasją wyznawałam ideę, że sport prowadzi do kalectwa (a co najmniej do uszkodzeń ciała - w końcu piłeczka do quasha idealnie mieści się w oczodole). Czasem w nerwach sobie zapalę (polecam Wam ten kawałek Carrie Underwood - choć klip podły strasznie), napiję się wina, zeżrę paczkę kabanosów i zagryzę je jakimś niezdrowym słodyczem. A przy tym nie mam czasu dla siebie. Cierpię na chroniczne bóle głowy, które są tylko i wyłącznie bólami napięciowymi. Żyję wpatrzona w telefon, animuję jednocześnie swój dom, nadzoruję opiekę nad dziećmi, pracuję. Nie zauważam świata - gdzie tam czas i miejsce na flaneuryzm! Weszłam w tryb Benjamina Franklina, a nie Baudelaire'a. Żeby być współczesnym flaneurem trzeba być bogatym, a ja jedynie aspiruję.
Biją się te dwa modele: francuski i amerykański. XIX-wieczna Francja optuje za dowolnością spędzania czasu, jest apologią próżniactwa i podnosi lenistwo do rangi idei. Niektórzy Amerykanie też w to "idą", zdecydowana jednak większość to "Frankliniści", którym bogactwo i komfort kojarzą się jednoznacznie z harmonogramem, robotą od wczesnych godzin porannych i pochwałą pracy.
Jestem bardziej zapętlona w ten model zza oceanu - praca po 12h dziennie, wymuszone macierzyństwem poranki, katorżniczy tryb funkcjonowania. A marzę o przeciwległym biegunie utkanym z czasu na refleksję, spokojną kontemplację życia i niespieszne odkrywanie siebie i swoich dzieci. Niestety, jak udowadnia Harvard i zdrowy rozsądek - oba te modele są skrajne niczym dwie ideologie, które na papierze są atrakcyjne, a w praktyce nieaplikowalne.
Balans jest najistotniejszy. Dlatego takie oblężenie przeżywa slow blogging, dlatego znikają konta instagramowe, facebookowe, znacząco zmniejsza się internetowy spam. Ludzie potrzebują więcej wolności, więcej starego świata, a mniej gonitwy myśli i permanentnego, medialnego strumienia świadomości. A może tak mi się tylko wydaje, bo przechodzę właśnie kryzys 30-ki i celebruję fetysz wyboru - chcę sama decydować o swoim czasie, przyjemnościach, życiu. Może to ja potrzebuję czasu i relaksu.
Polecam Wam tekst Hodgkinsona The Virtue Of Idleness - mojego ulubionego publicysty. I jego książki. Polecam Wam też inne teksty w tym zakresie, np. Pasaże Waltera Benjamina albo (jeśli odległe Wam są lektury teoretyczne) prozę Balzaka, Edgara Alana Poe, trochę Prousta. Chyba, że wolicie współcześnie - to poczytajcie prozę Dehnela (Balzakiana) albo Chwina. Albo zróbcie sobie gorącą czekoladę z pomarańczami i goździkami (może być z odrobiną grzanego wina).
Pozdrawiam Was jesiennie,
O.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.