Jesienna depresja to w sumie dość powszechne zjawisko. Po komfortowym ciepełku ostatnich letnich dni (nie za gorąco, ale też nie za zimno), po sporej wakacyjnej dawce witaminy D3 nagle na dworze jakby szarzej, chłodno.
Matka jest wiecznie źle ubrana. A przynajmniej matka w moim wydaniu. Wychodzę z dzieciakami, myślę sobie - będę cisnąć z tym wózkiem, mozolić się z krawężnikami, taszczyć wózek po schodach, wpychać go pod górę, gonić uciekającą dwulatkę i nieść buntującego się młodzieńca. Albo kawę - bo oczywiście nie mogę znaleźć mojego organizera ze Skip Hop (za który dałam krocie i który z pewnością wiele by mi ułatwił). W takiej sytuacji kurtka wydaje mi się zawsze zbędnym akcesorium - i tak cisnę ją z furią w czeluści wózkowego kosza a mimo to i tak będę ocierać pot jak oszalała. A tymczasem na dworze skromne 5 stopni i wiatr. Gnam więc truchtem dla rozgrzania się, robię wszystko z powyższych, a do tego jest mi pierońsko zimno.
Innym razem wybiegam do pracy. Ale zanim rączo zbiegnę z pierwszego piętra obłapia mnie córka, dla której moje wyjście do pracy to co najmniej fanaberia a już z pewnością najgorsze zło świata. Noszę niemowlę lub próbuję oderwać jego uciaprane rączki od wyjściowego stroju (tudzież nogi). Biegam po domu jak oszalała panicznie szukając to list obecności, to książek. Czasem nawet próbuję zrobić sobie drugie śniadanie do pracy (albo wrzucić do torebki batonika). Maluję się (i dwulatkę "na niby"), załatwiam awaryjne siku, jakąś tam codzienną awanturkę z mężem, kilka telefonów, śniadanie, zmieniam ciuchy (bo rączek nie dało się odkleić od białej, świeżo wypranej bluzki). Wychodzę przynajmniej kwadrans spóźniona. Biorę płaszcz, szalik w rękę i biegnę do auta. Rzucam wszystko na siedzenie, a potem zapominam zabrać z auta i pędzę na piechotę 15 minut w tych 5-ciu stopniach do roboty (bo w fabryce ruch jakby bardziej pieszy niż kołowy).
Wychodzę do Lidla, nocą (takie mam schadzki z ostatnią czynną kasą ok 21:00) - sweter, jakiś t-shirt pod spodem. Nie opłaca się płaszcza brać bo to ekstra 5 minut zajmie, biegnę jak stoję. Z auta (nagrzanego) na zimny dwór przeskakuję w dwie sekundy (które przekształcają się z 10 minut grzebania w torebce w poszukiwaniu "odłożonej" złotówki na wózek). Dygotam.
I tak ciągle i wciąż. Wiecznie bez czapki, szalika (bo lepiej się przeziębić niż wziąć taki niedopasowany kolorystycznie - wiadomo). Często w za zimnych butach, bez rajstop po jeansami w chłodne dni i tak dalej, i tak dalej. Jestem matką - jestem więc permanentnie na granicy między przeziębieniem a jesiennym złym samopoczuciem.
Do tego dzieci wiecznie chore. Jak tylko skończyła nam się bostonka - Polka przyniosła z przedszkola ospę. Wcześniej była czarna seria przeziębień, a teraz słyszę jak w drugim pokoju kaszlą niczym w nowelach Iwaszkiewicza. Hallooween mieliśmy więc idealne: półmrok bocznych lampek, zombie snujące się po domu ze stanem podgorączkowym, kaszlące złowieszczo, upaćkane pudrem z anestyzyną na ospę. W ubrankach krwawo spływających pomidorową. Ja w potarganych włosach, dziurawych spodniach wyglądałam jak pacjentka szpitala dla obłąkanych - z nieobecnym spojrzeniem i rezygnacją przysiadałam co chwila bezsilna nad kolejnym praniem, prasowaniem, niczym upiór podgrzewając rosół w mikrofalówce (bo nie starczyło już sił na wyjęcie garnka). Niedospana, wykończona weekendem na uczelni i chyba w przeddzień przeziębienia wyglądałam stosownie do swojego samopoczucia: jak depresja. Pieprzone. Żuławy. Wiślane.
Natężenie październikowej złej passy sprawia, że jako matka niebezpiecznie zbliżam się do klifu. Coraz częściej przeglądam tanie bilety na Sycylię. Rozważam nawet zakup taniej posiadłości w Hiszpanii i poświęcenie się temu projektowi bez reszty. Wyobrażam sobie czasem romans z innym mężczyzną: jesteśmy w eleganckim hotelu na jakimś lazurowym wybrzeżu, blichtr i przepych, on - jak z reklamy Vistuli mówi do mnie namiętnie "Wyśpij się, zasługujesz na to". Przypominam sobie jak czytałam "Zgorzkniałą pizdę" i zazdroszczę bohaterce tak rozległego rozpierdolu w życiu, że musiała dla zdrowia porzucić męża i dziecko celem regeneracji sił na jakiejś Majorce czy Maderze - sama. Czasem też wydaje mi się, że gdybym się rozwiodła to dzielilibyśmy się dziećmi i miałabym tym samym przynajmniej kilka dni wolnego od czasu do czasu. Wypieram jesień i robię listy świątecznych prezentów - jakby przedświąteczna atmosfera rodzinnego wkurwu miała cokolwiek poprawić. Mamy nawet z mężem taki chytry plan: na Wigilii udajemy, że się upijamy do nieprzytomności - rodzina z konieczności zajmie się dziećmi a przy okazji na drugi dzień nie będą się do nas odzywać. Win, win. Wiem. Karygodna postawa. Każda. No, ale co mam zrobić? Jesień kochani.
O.
Matka jest wiecznie źle ubrana. A przynajmniej matka w moim wydaniu. Wychodzę z dzieciakami, myślę sobie - będę cisnąć z tym wózkiem, mozolić się z krawężnikami, taszczyć wózek po schodach, wpychać go pod górę, gonić uciekającą dwulatkę i nieść buntującego się młodzieńca. Albo kawę - bo oczywiście nie mogę znaleźć mojego organizera ze Skip Hop (za który dałam krocie i który z pewnością wiele by mi ułatwił). W takiej sytuacji kurtka wydaje mi się zawsze zbędnym akcesorium - i tak cisnę ją z furią w czeluści wózkowego kosza a mimo to i tak będę ocierać pot jak oszalała. A tymczasem na dworze skromne 5 stopni i wiatr. Gnam więc truchtem dla rozgrzania się, robię wszystko z powyższych, a do tego jest mi pierońsko zimno.
Innym razem wybiegam do pracy. Ale zanim rączo zbiegnę z pierwszego piętra obłapia mnie córka, dla której moje wyjście do pracy to co najmniej fanaberia a już z pewnością najgorsze zło świata. Noszę niemowlę lub próbuję oderwać jego uciaprane rączki od wyjściowego stroju (tudzież nogi). Biegam po domu jak oszalała panicznie szukając to list obecności, to książek. Czasem nawet próbuję zrobić sobie drugie śniadanie do pracy (albo wrzucić do torebki batonika). Maluję się (i dwulatkę "na niby"), załatwiam awaryjne siku, jakąś tam codzienną awanturkę z mężem, kilka telefonów, śniadanie, zmieniam ciuchy (bo rączek nie dało się odkleić od białej, świeżo wypranej bluzki). Wychodzę przynajmniej kwadrans spóźniona. Biorę płaszcz, szalik w rękę i biegnę do auta. Rzucam wszystko na siedzenie, a potem zapominam zabrać z auta i pędzę na piechotę 15 minut w tych 5-ciu stopniach do roboty (bo w fabryce ruch jakby bardziej pieszy niż kołowy).
Wychodzę do Lidla, nocą (takie mam schadzki z ostatnią czynną kasą ok 21:00) - sweter, jakiś t-shirt pod spodem. Nie opłaca się płaszcza brać bo to ekstra 5 minut zajmie, biegnę jak stoję. Z auta (nagrzanego) na zimny dwór przeskakuję w dwie sekundy (które przekształcają się z 10 minut grzebania w torebce w poszukiwaniu "odłożonej" złotówki na wózek). Dygotam.
I tak ciągle i wciąż. Wiecznie bez czapki, szalika (bo lepiej się przeziębić niż wziąć taki niedopasowany kolorystycznie - wiadomo). Często w za zimnych butach, bez rajstop po jeansami w chłodne dni i tak dalej, i tak dalej. Jestem matką - jestem więc permanentnie na granicy między przeziębieniem a jesiennym złym samopoczuciem.
Do tego dzieci wiecznie chore. Jak tylko skończyła nam się bostonka - Polka przyniosła z przedszkola ospę. Wcześniej była czarna seria przeziębień, a teraz słyszę jak w drugim pokoju kaszlą niczym w nowelach Iwaszkiewicza. Hallooween mieliśmy więc idealne: półmrok bocznych lampek, zombie snujące się po domu ze stanem podgorączkowym, kaszlące złowieszczo, upaćkane pudrem z anestyzyną na ospę. W ubrankach krwawo spływających pomidorową. Ja w potarganych włosach, dziurawych spodniach wyglądałam jak pacjentka szpitala dla obłąkanych - z nieobecnym spojrzeniem i rezygnacją przysiadałam co chwila bezsilna nad kolejnym praniem, prasowaniem, niczym upiór podgrzewając rosół w mikrofalówce (bo nie starczyło już sił na wyjęcie garnka). Niedospana, wykończona weekendem na uczelni i chyba w przeddzień przeziębienia wyglądałam stosownie do swojego samopoczucia: jak depresja. Pieprzone. Żuławy. Wiślane.
Natężenie październikowej złej passy sprawia, że jako matka niebezpiecznie zbliżam się do klifu. Coraz częściej przeglądam tanie bilety na Sycylię. Rozważam nawet zakup taniej posiadłości w Hiszpanii i poświęcenie się temu projektowi bez reszty. Wyobrażam sobie czasem romans z innym mężczyzną: jesteśmy w eleganckim hotelu na jakimś lazurowym wybrzeżu, blichtr i przepych, on - jak z reklamy Vistuli mówi do mnie namiętnie "Wyśpij się, zasługujesz na to". Przypominam sobie jak czytałam "Zgorzkniałą pizdę" i zazdroszczę bohaterce tak rozległego rozpierdolu w życiu, że musiała dla zdrowia porzucić męża i dziecko celem regeneracji sił na jakiejś Majorce czy Maderze - sama. Czasem też wydaje mi się, że gdybym się rozwiodła to dzielilibyśmy się dziećmi i miałabym tym samym przynajmniej kilka dni wolnego od czasu do czasu. Wypieram jesień i robię listy świątecznych prezentów - jakby przedświąteczna atmosfera rodzinnego wkurwu miała cokolwiek poprawić. Mamy nawet z mężem taki chytry plan: na Wigilii udajemy, że się upijamy do nieprzytomności - rodzina z konieczności zajmie się dziećmi a przy okazji na drugi dzień nie będą się do nas odzywać. Win, win. Wiem. Karygodna postawa. Każda. No, ale co mam zrobić? Jesień kochani.
O.
Jesteś agentka �� lubię wpaść tu czasem do Ciebie i poczytać, takie to życiowe i czasem mam wrażenie że dotyczy to mnie i mojego życia. Szkoda że tak rzadko wrzucasz coś nowego ale rozumiem -Praca. Pozdrawiam z okolic Pszczyny
OdpowiedzUsuńWioletto, postaram się wrzucać coś częściej, choć przyznaję, że natłok obowiązków ogromny. Ale i o tym warto choć kilka słów skreślić. Cieszę się ogromnie, że tu zaglądasz. Pozdrawiam ciepło! Olga
Usuń