Klasyczna fantazja rodzicielska:
jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie miała dzieci? Jest modelowa odpowiedź:
poukładane, ale bardzo, bardzo samotne. Rachunek nie jest jednakowoż tak prosty
jak 2 + 2 (co nomen omen jest
metaforą naszej komórki rodzinnej).
Choć kocham moje małe skarby
bezgranicznie to jednak czasem wyobrażam sobie, jak to byłoby funkcjonować bez
nich. To nawet całkiem zdrowe, bo za 20 lat mogą równie dobrze nie mieszkać już
w domu. Trzeba umieć odnajdywać się także poza macierzyństwem bo po roku bycia
w zasadzie tylko w domu i na spacerach – wraca się przecież do pracy, albo do
bardziej pełnego uczestnictwa w kulturze przeznaczonej tylko dla dorosłych. A
dzieci też powinny uczyć się dystansu od rodziców, by w wieku przedszkolnym
dziarsko wkroczyć w preludium samodzielności, z którym przyjdzie im się
zmierzyć.
Wracam do pracy. Choć to za dużo powiedziane, bo musiałam tę pracę
znaleźć od początku. Pełna niepewności, z trzyletnią przeszło dziurą w CV przeszłam
kilkanaście rozmów kwalifikacyjnych. Byłam deprecjonowana z racji
macierzyństwa, byłam poniżana jako potencjalna podwładna do pomiatania, byłam w
końcu traktowana jak petent w PRL-u – bez prawa do jakichkolwiek żądań, gdzie
jedyną właściwą postawą jest czołobitność za psią posadę (a już z pewnością za
psie pieniądze).
Wiecie, rynek pracy dynamicznie
się teraz zmienia. Duże firmy i korporacje już zaczęły to zauważać. Młode firmy
też o tym wiedzą – dostosowują się do pracownika, walczą o niego. Mają świadomość,
że trzeba go czymś skusić – faktycznymi benefitami płynącymi z podjęcia pracy
właśnie u nich. Oferują zatem coś więcej niż jedynie ochłap pensji i ściśnięte
miejsce za biurkiem. Pojawiają się ubezpieczenia, pakiety medyczne, karty
członkowskie do klubów sportowych, premie itp. Korporacje mają także w ofercie
ulgi dla matek, elastyczny czas pracy czy benefity dla karmiących. Pracodawcy
rozumiejący nadchodzące zmiany oferują pracę, która daje szansę rozwoju, która
nie ogranicza się jedynie do tkwienia przez lata na kiepsko płatnej posadzie
bez szansy na awans. Niwelują nepotyzm do osobnej ścieżki polecającej dostępnej
tylko pracownikom firmy (mają oni swoją drogę zgłaszania zaprzyjaźnionych osób
do procesu rekrutacyjnego). Takie cuda zza granicy powoli raczkują dopiero na
polskim rynku pracy. Zmiany w zatrudnianiu muszą się pojawić, bo przeciętny
Polak powoli dojrzewa do decyzji, że za tak mało pieniędzy po prostu nie będzie
pracował. Chce od pracy czegoś więcej – i pójdzie pracować tam, gdzie zaoferują
mu coś atrakcyjniejszego. Teraz to my wybieramy pracę, a nie praca nas – choć
oczywiście jest nienaruszalny rynek stanowisk podstawowych, gdzie zasady
jeszcze długo się nie zmienią.
Są jednak jeszcze te betonowe i
skostniałe skamieliny, polskie rekiny biznesu, gdzie dalej jest się mięsem
tyrającym na prowizję szefa – i niestety takich ofert jest w tej chwili
najwięcej. Ba – tylko takie dostępne są dla osób, które szukają zatrudnienia
poza swoją branżą, po trzech (i więcej) latach przestoju lub bez doświadczenia
zawodowego. Niestety prezesi i dyrektorzy takich przedsiębiorstw w dupie mają
wiedzę pracownika, jego kreatywność i doświadczenie. CV musi zaczynać się od
zdjęcia – ta pierwsza selekcja sprawia, że nie – ja nie chcę pracować w takich
firmach.
Pracę, którą zaczynam we wtorek,
znalazłam w zasadzie przypadkiem. Po dokładnie trzech miesiącach poszukiwania –
czasie, który średnio standardowy Polak szuka pracy. Nie jest istotne –
przynajmniej na potrzeby tego tekstu – gdzie i jak będę pracować. Ważne, że
znalazłam pracę, którą chcę wykonywać, która nie jest poniżej moich
kwalifikacji zawodowych, która w końcu, przyniesie przyzwoite wynagrodzenie
(choć ciągle jeszcze nie takie, o którym marzę). Niemniej jednak jak na pracę
po trzech latach przestoju, którą zdobyłam bez protekcji cenię sobie bardzo i
choć zbrzydnie mi pewnie jak każda robota, zapragnę urlopu albo chociaż
dłuższego chorobowego – cieszę się, że tak się na chwilę obecną układają moje
perspektywy.
Co ciekawe, zanim dotarłam do
tego stanowiska, przeszłam długą drogę samodoskonalenia. Musiałam wiele razy
zrewidować swoje życie pod kątem kariery zawodowej, mojej przeszłości i
przyszłości. Wielokrotnie przerabiałam swoje CV i z zaskoczeniem obserwowałam,
jak przy użyciu klawisza backspace
albo opcji bold staję się osobą z
zupełnie innym doświadczeniem życiowym. Mimo ogromnego bagażu doświadczeń
wielokrotnie nie byłam odpowiednią kandydatką do pracy. Brakowało mi czegoś,
innych rzeczy miałam za dużo. Krytycznie patrząc dostrzegłam też, jak bardzo
macierzyństwo zmieniło moje CV i to, jak patrzę wstecz na swoje wszystkie
działania.
Z pewnością rozwinęły się moje zdolności organizacyjne i menagerskie.
Doświadczenie w zarządzaniu rodziną z dwójką dzieci rozwinęło u mnie tak
pożądane kwalifikacje jak: szybkość w podejmowaniu decyzji, umiejętność pracy
pod presją czasu, wyobraźnia przestrzenna, kreatywność, elastyczność,
kompetencje lidera, wielozadaniowy tryb pracy, szybka ewaluacja sytuacji, zmysł
analityczny, praca w grupie i umiejętność planowania.
Jednocześnie przez długi okres
stagnacji domowej (choć wiadomo oczywiście, że urlop macierzyński ze stagnacją
ma niewiele wspólnego) wzrosła moja zachowawczość w kontaktach
interpersonalnych, zdecydowanie więcej internalizuję niż przedstawiam na
zewnątrz. Cenię sobie spokojne środowisko pracy i unikam sytuacji związanych z
pośpiechem. Trudniej radzę sobie z wydłużonymi okresami monotonnej pracy i
fizycznie źle znoszę przeciążenia organizmu. To cechy, których pracodawca nie
chce u przyszłego pracownika. Podobnie zapatrują się na zdecydowanie mniejsze
zaangażowanie w działania firmy i integrację zespołu, dzień pracy kończący się
o 15, niechęć do nadgodzin i wydłużonych godzin pracy.
Przychylniejszym okiem patrzyłam
na połówki etatów bądź „elastyczny czas pracy”, podczas gdy jeszcze cztery lata
temu szukałabym pracy bez względu na ilość czasu prywatnego, który musiałabym w
nią zainwestować. Trudno jest znaleźć pracodawcę, który rozumie, że po pracy
nie poświęcę nawet minuty na działania związane z firmą, że priorytetem jest
dla mnie odebranie dzieci z przedszkola a nie dokończenie firmowego projektu,
że nie będę brała udziału w wyjazdach integracyjnych i szkoleniach oraz nie
zgadzam się na pracę w weekendy. Z takim nastawieniem zaiste ciężej szuka się
pracy, która dodatkowo nie będzie płatna groszowo (o ile w ogóle!).
Co ciekawe – na moją niekorzyść
przemawiał też ogólny fakt posiadania dzieci. Kiedy byłam w ciąży byłam
niezatrudnialna, jako osoba, która już za chwilę zniknie ze swojego miejsca
pracy na rzecz pieluch. Jako matka niemowlęcia tudzież roczniaka nie
kwalifikowałam się do zatrudnienia ze względu na konieczność opieki nad
maleństwem tudzież dzielenia tej opieki z mężem, partnerem, nianią. Kiedy w grę
wchodzi żłobek bądź przedszkole dla moich dzieci znów jestem traktowana jak
zepsute jajko – placówki opiekuńcze są przecież ekwiwalentem chorób, które
oczywiście odciągają matkę od pracy. Zastanawiam się jakie argumenty pojawią
się, kiedy dzieci pójdą do szkoły.
Nikt, absolutnie nikt (włącznie z
moim obecnym pracodawcą) nie zakładał, że to ojciec może brać zwolnienia, kiedy
dzieci są chore. Podobnie oczywistym było, że zapewnienie dzieciom opieki to
obowiązek matki. „A z kim zostaną dzieci, kiedy Pani będzie w pracy?” – okazało
się być najczęstszą wątpliwością pracodawców. Zupełnie jakbym
nieodpowiedzialnie chciała zostawić niemowlę na 9 godzin samo w domu tudzież
zabierać je ze sobą do pracy, albo jeszcze lepiej – co dwa dni brać zwolnienia
na opiekę. To co tak naprawdę kryje się za tym pytaniem to prosta weryfikacja
„Czy jest Pani odpowiedzialna czy też może mamy do czynienia z naiwną kurą
domową?”. Co ciekawe – to pytanie padało bez względu na płeć pracodawców (choć
zastanawiam się czy kobiety nie wartościowały mnie w ten sposób nawet
częściej). Był to sygnał także dla mnie – ten pracodawca chyba nie jest
najbystrzejszy. Czy szukałabym pracy, gdybym nie miała gdzie „przechować”
swoich dzieci?
Kiedy mówiłam na rozmowach
kwalifikacyjnych, że jestem mamą, że przez ostatnie 3-3,5 roku byłam z dziećmi
w domu – później nie liczyło się już nic. Moje doświadczenie zawodowe
wyparowywało. Informacja, że w jednej firmie przebywam obecnie na urlopie
wychowawczym niwelowała całkowicie fakt umów, które podpisywałam w trakcie
trwania tegoż urlopu, ukończone studia doktoranckie i obroniony tytuł naukowy,
zajęcia prowadzone ze studentami tudzież to, że studiuję w trybie
niestacjonarnym. To wszystko przyćmiewał fakt, że po prostu przez 3 lata nie
pracowałam.
Kiedy już przebrnęłam przez ten
etap – udowadniania pracodawcy, że nie jestem wygodną panią domu z zasobnym
mężem, że praca nie zawsze jest jedna, że żonglerka miejscami zatrudnienia to
niewdzięczny byt freelancera – musiałam tłumaczyć się z tego, że pracowałam w
trakcie studiów, że zmieniałam stanowiska. Nie było istotne, że były to
projekty czasowe, że miałam analogiczne zlecenia od kilku firm albo, że umowa
była na zastępstwo i na czas określony. Pracodawca nie rozumiał, że dla
pieniędzy młodzi ludzie wezmą nawet coś „na trzy miesiące”, że wolą kilka
różnych zleceń, że (w końcu) szalenie ciężko jest znaleźć dobrze płatną pracę
pełnoetatową i w związku z tym pół życia spędziłam na łączeniu kilku miejsc
pracy w jedno.
W efekcie ta „wielozadaniowość”,
z której jestem tak dumna, te „zdolności organizacyjne” mozolnie wypracowane podczas
łączenia pracy naukowej, prowadzenia korepetycji, opieki nad dzieckiem,
prowadzenia domu i ciąży – były postrzegane jako wady, nie zalety. Podobnie
„umiejętność pracy pod presją czasu”, kiedy to oddawałam skończony doktorat
praktycznie w drodze na porodówkę – pozostała niezauważona.
Czy gdybym nie miała w ogóle
dzieci łatwiej byłoby mi teraz znaleźć pracę? Mam nadzieję, że nie.
Macierzyństwo i generalnie fakt posiadania rodziny zmieniły moje priorytety –
także te zawodowe. Nie wzięłabym teraz „jakiejkolwiek” pracy, nie godziłabym
się na niskie stawki ani tytaniczny czas pracy. Wyrobiłam w sobie zdecydowanie
większą dojrzałość, potrafię zdać sobie sprawę z własnych możliwości, skończył
się etap idealistyczny w mojej twórczości – weszłam w fazę realistyczną, którą
cechuje popularne teraz work-life balance.
Opowiem Wam kiedyś o mojej nowej
pracy – o tym jak bardzo boję się wejścia na pełne obroty. Co ciekawe – nie mam
wątpliwości, że sprawdzę się zawodowo. Jedyne, co mnie martwi, to czy uda mi
się nadal poświęcać dzieciom tyle czasu ile potrzebują, nie być zbyt zmęczoną i
utwierdzać ich w przekonaniu, że praca nigdy nie będzie ważniejsza od nich. Ale
na chwilę obecną temat poszukiwania pracy zostawiam za sobą. Muszę skupić się
teraz na utrzymaniu tej, którą zdobyłam i na coraz efektywniejszej
kapitalizacji tego wykształcenia, które już mam. W końcu najwyższy czas, żeby
ten doktorat zaczął się zwracać.
Pozdrawiam Was ciepło,
Olga
Poradzisz sobie bez problemu. Modelowo. Nie jest dla mnie obce, że facecik zostaje w domu. I to nie zawsze z dziećmi, czasami bez. Tak było u nas parę miesięcy.
OdpowiedzUsuńGeneralnie pracodawcy kierują się tylko dobrem firmy. Ich etyka i moralność jest żadna. Zalewa nas ukraińska fala pracowników za grosze, dzięki zdrajcom w rządzie.
Jak będę miał swoją firmę to takie matki jak ty bym brał jak idą. Ale w Twoim przypadku rzeczy, które doszły do twojego cv nie są przesadzone. Faktycznie jesteś kreatywna i zasuwasz jak małe działko! Niestety jestem przekonany, że wyższa pensja wiąże się z większym skurwieniem dla firmy. U nas tak jest. Bezmyślne wykonywanie zadań itp. Jedyna praca z godną płacą to własną, gdzie samemu ustawiasz godziny i masz co wypracujesz lub zaufanego, sprytne i kreatywnego kierownika. Jak Olga właśnie :) tylko szkoda twoich umiejętności na czuwanie przy telefonie w biurze na stołku. Jeszcze szkoda.