Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że mój ojciec jest wymierającym gatunkiem gentelmanów. Sposób, w jaki zawsze traktował moją mamę i mnie z siostrą był nienaganny. Szarmancki - rzec by można. Przyzwyczajona do arystokratycznego wręcz obycia, jakże się zdziwiłam, kiedy wyszłam ze swojego folwarku prosto w studencką dżunglę łamania konwenansów.
Zupełnie nie wiem dlaczego tak drastycznie obniżyły się moje standardy. Fakt, że polonistyka gościła w swych murach jedynie malkontentów, mitomanów albo dekadentów niewiele zmienia - kobieta nie powinna godzić się na półśrodki. Czy to z obniżonej samooceny, czy też z braku alternatywy zgodziłam się więc na bycie samowystarczalną - zarówno w kwestii otwierania drzwi, jak i w sprawach komplementów i szeroko pojętej męskiej adoracji. Zamiast mężczyzn otaczali mnie więc imprezowi troglodyci, zahukani poeci czy też rubaszne, niemal barokowe we frazie warchoły uczelniane. Nie wdając się w detale (bo i co tu wspominać?) można ten okres mojego życia podsumować: chamstwo.
Dopiero kiedy wyjechałam do Włoch na niemalże rok dotarło do mnie, że uwodzenie to sztuka, a kobieta to obiekt najwyższej wartości. Humanistyczny feminizm to tam mało popularna odmiana fanatyzmu. Na porządku dziennym jest bowiem szacunek do kobiet, do ich ciała i świadomość, że na nasze uznanie należy sobie zapracować. I to osiągnięciami, bo odpowiednie zachowanie jest przecież w standardzie. Mówię o Włochach dość ogólnie, bo wiadomo, że aż tak różowo to nie jest - wszędzie znajdzie się jakaś czarna owca. Nie sposób jednak nie zauważyć, że szarmancki gest jest tam zdecydowanie dominujący. A u nas nie jest - i przez jakiś czas się z tym godziłam. Do czasu.
Jakimś cudem barbarzyńcy z Politechniki zawsze zachowywali się wobec dziewczyn w porządku. Nawet, kiedy otwierali mi piwo o murek przepuszczali mnie przodem i podawali rękę, kiedy trzeba było przeskoczyć przez ogrodzenie. Dziwnym trafem o tym zapomniałam - po latach spędzonych na humanistycznej pustyni utkanej z wykrzywionych i wychudłych facetów w typie iwaszkiewiczowskiego gruźlika, po latach bycia traktowaną jak mięso do wódki przez wątłych umysłowo imprezowiczów - wyparłam zupełnie istnienie podgatunku, który wobec kobiet zachowuje się właśnie tak: szarmancko. Jak mój tata - w końcu inżynier!
Los chciał, że przyszło mi teraz pracować w fabryce pełnej facetów. Inżynierowie mijają mnie na każdym kroku. Są na różnych stanowiskach, często w swoich firmowych uniformach. Menagerowie i kierownicy, zawsze nienaganni wobec mnie i swoich koleżanek. Zadbani, otwierający drzwi, uprzejmi, komplementujący w nienachalny i poprawny korporacyjnie sposób inżynierowie, z którymi aż chce się pracować. Kawę przyniosą, uruchomią za mnie maszynerię komputerową, podwiozą na drugi koniec fabryki - jak trzeba. Uwielbiam ich.
A w tym wszystkim, w tej uroczej relacji pełnej uprzejmości, jest mi cholernie głupio. Bo zapomniałam, że ten typ facetów w ogóle istnieje (a przynajmniej w Polsce). Ergo pozwoliłam być traktowaną inaczej, godziłam się na te półśrodki, męską niemęskość, pewna najwyraźniej, że na wydziale filologicznym świat się kończy. Niech więc trwa kolejna era w moim życiu - o wiele przyjemniejsza w obejściu, a już z pewnością bogatsza (sic!) o lepsze samochody i droższe perfumy. Jeszcze trochę i wkręcę się w jakąś delegację do Dubaju!
Pozdrawiam Was,
O.
Zupełnie nie wiem dlaczego tak drastycznie obniżyły się moje standardy. Fakt, że polonistyka gościła w swych murach jedynie malkontentów, mitomanów albo dekadentów niewiele zmienia - kobieta nie powinna godzić się na półśrodki. Czy to z obniżonej samooceny, czy też z braku alternatywy zgodziłam się więc na bycie samowystarczalną - zarówno w kwestii otwierania drzwi, jak i w sprawach komplementów i szeroko pojętej męskiej adoracji. Zamiast mężczyzn otaczali mnie więc imprezowi troglodyci, zahukani poeci czy też rubaszne, niemal barokowe we frazie warchoły uczelniane. Nie wdając się w detale (bo i co tu wspominać?) można ten okres mojego życia podsumować: chamstwo.
Dopiero kiedy wyjechałam do Włoch na niemalże rok dotarło do mnie, że uwodzenie to sztuka, a kobieta to obiekt najwyższej wartości. Humanistyczny feminizm to tam mało popularna odmiana fanatyzmu. Na porządku dziennym jest bowiem szacunek do kobiet, do ich ciała i świadomość, że na nasze uznanie należy sobie zapracować. I to osiągnięciami, bo odpowiednie zachowanie jest przecież w standardzie. Mówię o Włochach dość ogólnie, bo wiadomo, że aż tak różowo to nie jest - wszędzie znajdzie się jakaś czarna owca. Nie sposób jednak nie zauważyć, że szarmancki gest jest tam zdecydowanie dominujący. A u nas nie jest - i przez jakiś czas się z tym godziłam. Do czasu.
Jakimś cudem barbarzyńcy z Politechniki zawsze zachowywali się wobec dziewczyn w porządku. Nawet, kiedy otwierali mi piwo o murek przepuszczali mnie przodem i podawali rękę, kiedy trzeba było przeskoczyć przez ogrodzenie. Dziwnym trafem o tym zapomniałam - po latach spędzonych na humanistycznej pustyni utkanej z wykrzywionych i wychudłych facetów w typie iwaszkiewiczowskiego gruźlika, po latach bycia traktowaną jak mięso do wódki przez wątłych umysłowo imprezowiczów - wyparłam zupełnie istnienie podgatunku, który wobec kobiet zachowuje się właśnie tak: szarmancko. Jak mój tata - w końcu inżynier!
Los chciał, że przyszło mi teraz pracować w fabryce pełnej facetów. Inżynierowie mijają mnie na każdym kroku. Są na różnych stanowiskach, często w swoich firmowych uniformach. Menagerowie i kierownicy, zawsze nienaganni wobec mnie i swoich koleżanek. Zadbani, otwierający drzwi, uprzejmi, komplementujący w nienachalny i poprawny korporacyjnie sposób inżynierowie, z którymi aż chce się pracować. Kawę przyniosą, uruchomią za mnie maszynerię komputerową, podwiozą na drugi koniec fabryki - jak trzeba. Uwielbiam ich.
A w tym wszystkim, w tej uroczej relacji pełnej uprzejmości, jest mi cholernie głupio. Bo zapomniałam, że ten typ facetów w ogóle istnieje (a przynajmniej w Polsce). Ergo pozwoliłam być traktowaną inaczej, godziłam się na te półśrodki, męską niemęskość, pewna najwyraźniej, że na wydziale filologicznym świat się kończy. Niech więc trwa kolejna era w moim życiu - o wiele przyjemniejsza w obejściu, a już z pewnością bogatsza (sic!) o lepsze samochody i droższe perfumy. Jeszcze trochę i wkręcę się w jakąś delegację do Dubaju!
Pozdrawiam Was,
O.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.