Nie ma o czym pisać. Drżę cała na myśl, że słowa coraz trudniej formują się w mojej głowie. Kalkuję język angielski, szerokim łukiem omijam książkowe nowości i przychylnie patrzę na seriale (bo przecież trzeba przygotowywać się do pracy).
W sumie drętwota życia codziennego nie jest i nigdy nie była dla mnie najgorsza. Stagnacja przydziecięca obfitowała zawsze w przyjemną dynamikę utkaną z porannej kawy pitej w biegu za niemowlęciem, szybką przebieżką po zakupy i użeraniem się z dziecięcymi fochami. Fakt, zmęczenie osiągnęło już pod koniec absurdalnie wysoki poziom a cierpliwość spadła do Rowu Mariańskiego, ale nudno z pewnością nie było. W głowie układałam sobie obrazki prostej, codziennej rozrywki - dobrej kolacji tylko z mężem, spokojnie obejrzanego filmu, niespiesznych godzin surfowania po sieci. Napełniałam z przyjemnością wirtualne koszyki w HM i wielokrotnie byłam milionerką na stronach Zary Home czy Home and You. Cieszyło mnie to. Proste wyjścia na kawę czy spotkania z koleżankami były wtedy barwnymi wydarzeniami. Zjawiały się w moim kalendarzu niczym pierzaste boa z karnawału odkryte gdzieś za wieszakami w głębi szafy.
To fascynujące, jak pracował mój program ratowania wyrzutów sumienia, kiedy w praktyce siedziałam w domu przez trzy lata. W głowie szalały programy konferencji, na które kiedyś pojadę, granty, które kiedyś napiszę. Na laptopie są jeszcze szczątki dwóch rozpoczętych książek, których nigdy pewnie nie skończę. Były plany artykułów, wielkich wydarzeń naukowych, budowania swojej pozycji intelektualnej.
Pamiętam swoje pierwsze marzenia. No dobra, może nie pierwsze (bo początkowo chciałam zostać kierowniczką supermarketu), ale jedne z pierwszych - zawsze występy sceniczne (przez co ostatecznie musiałam zmienić podstawówkę, ale o tym innym razem). Całe liceum kładłam się spać razem z moimi wyobrażeniami - o tańcu, o koncertach, o wszystkim, co spektakularne i absolutnie filmowe. Układałam w głowie scenki i scenariusze, odgrywałam role, zawsze w nienagannym anturażu stawiałam czoła światu, często multiplikując filmy, którymi karmiłam się całe życie. Choć celowałam w bezsprzeczną wielkość zawsze zdawałam sobie sprawę, że do tańca z prawdziwego zdarzenia mi daleko (bo potrafię co najwyżej estetycznie przestępować z nóżki na nóżkę). Niemożliwość jako integralna część takiego wyobrażenia stanowiła podstawę uroku tych nastoletnich imaginacji. Nie chciałam wcale podbijać nadmorskich kurortów wprawiając całą reprezentację FC Barcelony w zdumienie jazzową wersją Już nie ma dzikich plaż Ireny Santor. Wiele lat później zobaczyłam niekwestionowane zdziwienie na twarzy Sylwii Chutnik, w moim samochodzie, starym Citroenie jeszcze po dziadku od męża, gdy z kasetowego radia rozbrzmiała Irena Santor właśnie. "There's your movie" - pomyślałam i nie chciałam w zasadzie niczego więcej. Byle było zawsze o czym marzyć.
A teraz kładę się spać pusta. Bez żadnej, absolutnie żadnej potencjalności. I nie wiem zupełnie jak znaleźć tą wiarę, która łączyła w jednej wizji światową ligę piłki nożnej ze sławą polskiej piosenki estradowej. Koniecznie na półwyspie Helskim. Nie wiem już co jest prawdopodobne, skąd brać emocje, Bo emocje przychodzą z ludźmi.
Idę za to w drugą stronę tracąc cierpliwość na każdym kroku. Specyfikę naszych poranków zna pewnie ze słyszenia pół ulicy - decybele, które osiągam są powalające. Wyobrażam sobie siebie za 10 lat i celuję w zgorzkniałość, w wieczne kłótnie o to samo, w brak ideałów i stagnację. Oglądam więc seriale do upadłego i idę spać, bo motywacja odpłynęła wraz z pierwszymi, słotnymi dniami jesieni.
Pamiętam jak szłam na jedną z pierwszych randek. Zadzwoniłam do Martyniczii pytając co na siebie włożyć, a ona zawyrokowała: "Kochana, jazzmani ubierają się na czarno". To było zaraz po liecalnej wymianie z Wiedniem. W epoce kolczyków kółek, swetrów bez ramion i włosów prostowanych nieudolnie na okrągłej szczotce (i systemie gumek zakładanych na noc, żeby jakoś wyrówać moją lwią grzywę). Wiedziałam, że z tym chłopakiem nic nie wyjdzie, ale wzięłam z tego spotkania wszystko. Nawet filmowy śnieg padający na nosy zakochanych wystające spod czapek. Płatki topiące się na splecionych dłoniach i dreszczyk emocji - jak skończy się ten wieczór. Ja chodziłam do prestiżowego liceum, on ściągał dla mnie piosenki z Internetu bo miał stałe łącze. Wiedziałam, że osiągnę to wszystko o czym śniłam: emocje, który utrzymają mnie przy życiu.
Cóż, czasy minęły. Minęło w tym roku 11 lat po maturze a my nadal nie mieliśmy highschool reunion. Ludzie poszli dalej, każdy w swoją codzienność. Nie ma co wymagać, żeby wszystko to, z czym później zasypiałam każdej nocy na studiach trwało nadal. Szkoda tylko, że nic nie weszło na miejsce tych estradowych wyobrażeń. Żadna, nawet codzienność, do której mogłabym czasem zatęsknić.
Pozdrawiam Was,
Olga
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.