Nagle dołączyłam do licznego grona ludzi "bez stylu". Pomyślałam tak o sobie przemykając chyłkiem pomiędzy półkami w Lidlu. Myślałam, że kwestie aparycji sięgnęły u mnie dna, kiedy przestały mnie obchodzić przetłuszczone włosy, a tu taka niespodzianka! Można je jeszcze przecież spiąć różową, plastikową spinką bratanicy, spinką - dodam - przyozdobioną plastikowymi (a jakże!) kryształkami.
Dobrałam do tego lekko rozchodzące się na szwie, ledwo kupione bawełniane dresy w czarną panterkę, bluzkę na ramiączkach sprzed obu ciąż znacząco opinającą się na moich kształtach po dwóch ciążach i jakiś wyciągnięty, stary sweter, znaleziony w szafie u rodziców. Wyglądał na mój, ale nie wywoływał żadnych wspomnień - podejrzane.
Doszłam w swoim życiu do miejsca, kiedy na szczycie listy marzeń jest spokojne przechadzanie się po wyprzedażach. Nie tylko nie mam na to czasu, ale też (pierwsze primo) - nie mam na to kasy, oraz (drugie primo) moja rozmiarówka powoli wymyka się skali sieciówek, więc sorry, ale workowaty sweter sprzed stulecia musi robić za tegoroczną kwintesencję vintage.
Rozwaliły mi się buty. Nic dziwnego! Stopa rozpulchniona do stanu wahania pomiędzy 39 a 40 nie wciśnie się w żadne 38,5 sprzed dzieci. Piękne, 13-centymetrowe szpile z La Strady z czerwoną podeszwą świecą teraz na Olx, piękne czółenka, klasyka pogrzebowa (czarne) leżą w pudle na szczycie szafy. O półbutach wiosennych na obcasikach - boleśnie próbuję zapomnieć. W obcasach czuję się teraz kilka kilo grubsza (mam wrażenie, że chwieję się jak ten słoń na małym stołeczku), więc wybrałam klasyczne tenisówki do zasuwania z wózkiem po parku. Potem wskoczę w zeszłoroczne sandały - obrzydliwie sportowe, wyglądają jak z plastiku, no ale trudno - nowy sprzęt innym razem.
Nie mam w co się ubrać na obronę doktorską. Znaczy się - ubrana chodzę codziennie, więc od biedy nie pójdę tam nago. Chodzi mi o jakiś strój apelowy: takiego nie mam. Uczyniłam przymiarkę do czarnej marynarki - niestety, ciasna w ramionach. Różowa się nie dopina. Myślę obsesyjnie o czarnym kombinezonie, w którym wystąpiłam na chrzcinach Polki, ale drżę na myśl o przymiarce i chodzę od tygodnia wokół szafy jak struta.Zakupiłam nawet pakiet dietetyczny, ale zanim się w cokolwiek starego zmieszczę to minie kadencja tego rządu, więc nie - nie mam się w co ubrać. W sumie to nawet dobrze - piękny, galowy strój wyglądałby wprost idiotycznie do tych tenisówek.
Włosy mi zżółkły. Farba się wypłukała, szampon nadający odcień platyny przestał działać - jeden kit, fakt, że trzeba je teraz szczelnie wiązać w baletowy koczek, żeby nic nie było widać. Efekt nie jest spektakularny bo włosy mam ciągle do ramion i wiecznie zapuszczam grzywkę. Co chwilę więc poprawiam jakieś wymykające się kosmyki. Z utęsknieniem czekam na dzień, kiedy przestaną wypadać pociążowe kłaki i znów ujrzę mikro baby hair w miejscu zakoli, które obecnie królują na mojej głowie.
Może się Wam wydać, że narzekam. Nie, nie narzekam. To stan faktyczny na maj 2016 - szału nie ma. Wyglądam jak przygodne połączenie pozostałości tekstylnych. Kojarzycie ten moment już po wyprzedażach, kiedy na jednym małym wieszaczku wiszą resztki: dwa sweterki, cekinowy top, getry w zwierzęcy print, kilka mikro staników i cztery niekompletne zestawy biżuterii? Mam wrażenie, że mam to na sobie każdego dnia. Czasem pomylę kolory i do czarnego zestawu dowalę granatowy sweter, innym razem popieprzy mi się ecru z białym i wyglądam, jakbym sobie bluzkę uwaliła kawą. Innym razem po prostu ignoruję sterty prasowania i wciskam się w to, co zostało - nieważne, że akurat nie pasuje do pogody, bo to plażowy top, a za oknem nawałnica. I niezmiennie stylowa fryzura - w stylu "Przeminęło z Wiatrem" - dosłownie, bez związku z filmem.
Imponuje mi, jak mimo to jestem pogodzona z życiem. Jak dumnie potrafię kroczyć w spodniach uwalonych botwinką (przez całe miasto!). Jakże nieskrępowanie się czuję w dresie w miejscu publicznym i jak totalnie w dupie mam "stylizacje" albo "stylówki" na wyjście.
Pozdrawiam Was ciepło
O.
Dobrałam do tego lekko rozchodzące się na szwie, ledwo kupione bawełniane dresy w czarną panterkę, bluzkę na ramiączkach sprzed obu ciąż znacząco opinającą się na moich kształtach po dwóch ciążach i jakiś wyciągnięty, stary sweter, znaleziony w szafie u rodziców. Wyglądał na mój, ale nie wywoływał żadnych wspomnień - podejrzane.
Doszłam w swoim życiu do miejsca, kiedy na szczycie listy marzeń jest spokojne przechadzanie się po wyprzedażach. Nie tylko nie mam na to czasu, ale też (pierwsze primo) - nie mam na to kasy, oraz (drugie primo) moja rozmiarówka powoli wymyka się skali sieciówek, więc sorry, ale workowaty sweter sprzed stulecia musi robić za tegoroczną kwintesencję vintage.
Rozwaliły mi się buty. Nic dziwnego! Stopa rozpulchniona do stanu wahania pomiędzy 39 a 40 nie wciśnie się w żadne 38,5 sprzed dzieci. Piękne, 13-centymetrowe szpile z La Strady z czerwoną podeszwą świecą teraz na Olx, piękne czółenka, klasyka pogrzebowa (czarne) leżą w pudle na szczycie szafy. O półbutach wiosennych na obcasikach - boleśnie próbuję zapomnieć. W obcasach czuję się teraz kilka kilo grubsza (mam wrażenie, że chwieję się jak ten słoń na małym stołeczku), więc wybrałam klasyczne tenisówki do zasuwania z wózkiem po parku. Potem wskoczę w zeszłoroczne sandały - obrzydliwie sportowe, wyglądają jak z plastiku, no ale trudno - nowy sprzęt innym razem.
Nie mam w co się ubrać na obronę doktorską. Znaczy się - ubrana chodzę codziennie, więc od biedy nie pójdę tam nago. Chodzi mi o jakiś strój apelowy: takiego nie mam. Uczyniłam przymiarkę do czarnej marynarki - niestety, ciasna w ramionach. Różowa się nie dopina. Myślę obsesyjnie o czarnym kombinezonie, w którym wystąpiłam na chrzcinach Polki, ale drżę na myśl o przymiarce i chodzę od tygodnia wokół szafy jak struta.Zakupiłam nawet pakiet dietetyczny, ale zanim się w cokolwiek starego zmieszczę to minie kadencja tego rządu, więc nie - nie mam się w co ubrać. W sumie to nawet dobrze - piękny, galowy strój wyglądałby wprost idiotycznie do tych tenisówek.
Włosy mi zżółkły. Farba się wypłukała, szampon nadający odcień platyny przestał działać - jeden kit, fakt, że trzeba je teraz szczelnie wiązać w baletowy koczek, żeby nic nie było widać. Efekt nie jest spektakularny bo włosy mam ciągle do ramion i wiecznie zapuszczam grzywkę. Co chwilę więc poprawiam jakieś wymykające się kosmyki. Z utęsknieniem czekam na dzień, kiedy przestaną wypadać pociążowe kłaki i znów ujrzę mikro baby hair w miejscu zakoli, które obecnie królują na mojej głowie.
Może się Wam wydać, że narzekam. Nie, nie narzekam. To stan faktyczny na maj 2016 - szału nie ma. Wyglądam jak przygodne połączenie pozostałości tekstylnych. Kojarzycie ten moment już po wyprzedażach, kiedy na jednym małym wieszaczku wiszą resztki: dwa sweterki, cekinowy top, getry w zwierzęcy print, kilka mikro staników i cztery niekompletne zestawy biżuterii? Mam wrażenie, że mam to na sobie każdego dnia. Czasem pomylę kolory i do czarnego zestawu dowalę granatowy sweter, innym razem popieprzy mi się ecru z białym i wyglądam, jakbym sobie bluzkę uwaliła kawą. Innym razem po prostu ignoruję sterty prasowania i wciskam się w to, co zostało - nieważne, że akurat nie pasuje do pogody, bo to plażowy top, a za oknem nawałnica. I niezmiennie stylowa fryzura - w stylu "Przeminęło z Wiatrem" - dosłownie, bez związku z filmem.
Imponuje mi, jak mimo to jestem pogodzona z życiem. Jak dumnie potrafię kroczyć w spodniach uwalonych botwinką (przez całe miasto!). Jakże nieskrępowanie się czuję w dresie w miejscu publicznym i jak totalnie w dupie mam "stylizacje" albo "stylówki" na wyjście.
Pozdrawiam Was ciepło
O.
Doskonale rozumiem! Ostatnio zakupiłam srajfona. 6s-cacuszko! tak się podekscytowałam że pobiegłam do silesii założyć folię co by M zaraz szybki nie rozwaliła. Dopiero jak spojrzał na mnie gość uświadomiłam sobie że stoję z tym szczytem szpanu w starym dresie uwalonym szpinakiem i marchwią, z tłustymi włosami, bez make up i z poodpadanym z paznokci lakierem. Boso, ale w ostrogach;)
OdpowiedzUsuńBosko!! Widzę to!
Usuń