Chciałabym być szczupła. Nie że z dwa kilo mniej... chciałabym mieć tak z 20 kilo mniej, wyglądać smukło i ponętnie. Generalnie ciało jest dla mnie szalenie ważne, dlatego im go więcej tym boleśniej doświadczam każdej myśli o nim - a myślę już teraz obsesyjnie cały niemal czas.
Robię więc coś w kierunku spełnienia swojego marzenia i katuję się dietami. Byłam już na kilku, wytrzymuję do pierwszych efektów a potem sruuuu - dieta bierze w łeb. Nawet nie, że ja przestaję - teraz przykładowo nadal trzymam się diety. Po prostu moje ciało w fenomenalny sposób blokuje możliwość schudnięcia. To oczywiście wyraz głębokiej inteligencji - wszystko odbywa się na poziomie komórkowym. Organizm uwielbia tłuszcz - nie ma co się dziwić, że nie będzie go tracił dla byle sukienki czy generalnie dla jakiegoś tam komfortu. Tłuszczowe osłonki nerwowe sprawiają, że myślimy szybciej, energia z tłuszczu jest tą wydajniejszą a elementy tłuszczowe stanowią w zasadzie fragmenty wszystkich komórek naszego ciała. Nie ma więc bata by mój zajebiście genialny w swym funkcjonowaniu organizm zdecydował się na odstawienie swoich zasobów.
Działa to tak - przez miliardy lat co jakiś czas, regularnie pojawiały się katastrofy żywieniowe. Głód występował prawie jak w zegarku. Jakimś cudem informację tę niektórym (mnie) zakodowano genetycznie i mój organizm permanentnie oczekuje na klęskę głodową kumulując zapasy na nie-wiadomo-jak ciężkie czasy. Najprawdopodobniej tak właśnie jest i jako jedna z niewielu przeżyję nadchodzące niechybnie apokaliptyczne wydarzenie rolnicze. Albo ekonomiczne - jeden kit.
Inna teoria głosi, że mój organizm łapie się komórek tłuszczowych jako ostatniej deski ratunku. Osłabiona natarciem dwóch elektrowni atomowych (czyt. moje dzieci), permanentnie niedospana, zarobiona (a do tego jeszcze sprzątanie i prasowanie!) mam dwie alternatywy - albo z rozwagą przygotowywać swoje posiłki z wysublimowanych produktów i regularnie się odżywiać, albo wsunąć na szybko coś słodkiego vel niezdrowo ociekającego McDonaldsem i dostarczyć mojemu organizmowi piątego biegu. Zgadnijcie na co mam w takim razie ochotę: na frytki i kogel-mogel czy rzodkiewkę posypaną sezamem?!
Także ten, no... coby nie wyrażać się nieparlamentarnie - dupa. Byłam kiedyś klientką Natur House - co za pieprzone zdzierstwo! Jedyna dieta, jaką mogłabym wg nich stosować to wydanie wszelkich oszczędności na wizyty u dietetyczki i brak środków na faktyczne jedzenie. Dietka wyjęta z szufladki i 150zł za konsultację - biznes życia (a pani nie wyglądała najszczuplej!). Teraz zostałam klientką Chodakowskiej i diety z bebio.pl - no spoko, 99zł za dwa miesiące - myślę sobie, że spróbuję. Jadłospis marzenie, produkty całkiem rozsądne, ilości takie, że głowa mała. Pierwsze dwa tygodnie - minu 3 kilo! Kolejny tydzień plus dwa - ja się pytam jak to kurwa możliwe. Świadomość spojrzała na wagę i nieświadomość zaalarmowała całą resztę, że ktoś im zapierdolił trzy kilogramy - więc zaczęła gromadzić na wszelki wypadek?! Diety przestrzegam, nie, że coś tam sobie podjadam.
I tu dochodzimy do setna sprawy - przestrzeganie diety oznacza obsesyjne niemal myślenie o jedzeniu! Wstaję rano i pierwsze co robię to śniadanie - mistrzów! Anna Lewandowska mogłaby się u nas żywić. Jajeczniczka na parze z bakłażanem, szparagi-sragi i inne cuda idealnie zbilansowane. Potem drugie śniadanie - koktajl, jogurt, jakieś owoce, kolorowo i jak z folderu żywieniowego - ale rób to do cholery przez pół godziny oporządzając jednocześnie dzieciarnię! No a potem obiad - dla Polki zupa, bo przecież nie zje dietetycznego pulpecika z brokuła, więc robię dwa obiady. Później przekąska i jeszcze kolacja, na którą - przyznaję - nie mam już ani siły, ani ochoty. 24/7 w kuchni. Takie psychiczne uzależnianie kogoś od jedzenia nie wpływa pozytywnie. W każdej wolnej chwili myślę już teraz odruchowo, że marnuję czas nie gotując.
I ilości jedzenia! Góry, wozy prawdziwe żarcia. W czasach największej wpierdalanki nie wydawałam na jedzenie tylu pieniędzy. Średni rachunek tygodniowy 160-170zł. To totalna pomyłka! A i tak połowa się marnuje. Nie wiem jak to się dzieje, ale nie jestem w stanie jeść tyle ile Ewa by sobie życzyła - a kupuję według dostarczanej przez dietetyków listy. No i mam potem dwa kefiry w lodówce przeterminowane. Maślankę wypiłam w sumie tylko dlatego, że po wieczornych drinkach bolała mnie rano głowa (spoko, zbilansowałam kalorie ;).
No i jak tu cholera schudnąć?! W takim tempie sinusoidy wymarzoną wagę osiągnę w okolicach 60-ki. Byłabym najwytrwalszą klientką Chodakowskiej i chyba ostatecznie, z litości fundnęłaby mi liposukcję (sounds like a plan!).
Myślałam, że schudnę w ciąży (jem przecież dla dwojga, nie za dwoje) - no, ale nie stało się tak. No to po ciąży - karmienie piersią, te sprawy. Still nothing. Dołóżmy w takim razie jeszcze jedną ciążę - przyrosty były imponujące. No może po drugiej ciąży uganiając się za dwójką dzieci? Wręcz przeciwnie. Na diecie? Nie... Uprawiając sport? Eeeee, no co to za pomysł. Mam wrażenie, że nawet na diecie oczyszczającej opartej na 7 butelkach wody niegazowanej dziennie - i tak bym kurwa przytyła.
Pozdrawiam Was (choć w obliczu długo-weekendowego grilla i ogólno-dietetycznego wkurwu nieco mniej serdecznie)
Olga
Robię więc coś w kierunku spełnienia swojego marzenia i katuję się dietami. Byłam już na kilku, wytrzymuję do pierwszych efektów a potem sruuuu - dieta bierze w łeb. Nawet nie, że ja przestaję - teraz przykładowo nadal trzymam się diety. Po prostu moje ciało w fenomenalny sposób blokuje możliwość schudnięcia. To oczywiście wyraz głębokiej inteligencji - wszystko odbywa się na poziomie komórkowym. Organizm uwielbia tłuszcz - nie ma co się dziwić, że nie będzie go tracił dla byle sukienki czy generalnie dla jakiegoś tam komfortu. Tłuszczowe osłonki nerwowe sprawiają, że myślimy szybciej, energia z tłuszczu jest tą wydajniejszą a elementy tłuszczowe stanowią w zasadzie fragmenty wszystkich komórek naszego ciała. Nie ma więc bata by mój zajebiście genialny w swym funkcjonowaniu organizm zdecydował się na odstawienie swoich zasobów.
Działa to tak - przez miliardy lat co jakiś czas, regularnie pojawiały się katastrofy żywieniowe. Głód występował prawie jak w zegarku. Jakimś cudem informację tę niektórym (mnie) zakodowano genetycznie i mój organizm permanentnie oczekuje na klęskę głodową kumulując zapasy na nie-wiadomo-jak ciężkie czasy. Najprawdopodobniej tak właśnie jest i jako jedna z niewielu przeżyję nadchodzące niechybnie apokaliptyczne wydarzenie rolnicze. Albo ekonomiczne - jeden kit.
Inna teoria głosi, że mój organizm łapie się komórek tłuszczowych jako ostatniej deski ratunku. Osłabiona natarciem dwóch elektrowni atomowych (czyt. moje dzieci), permanentnie niedospana, zarobiona (a do tego jeszcze sprzątanie i prasowanie!) mam dwie alternatywy - albo z rozwagą przygotowywać swoje posiłki z wysublimowanych produktów i regularnie się odżywiać, albo wsunąć na szybko coś słodkiego vel niezdrowo ociekającego McDonaldsem i dostarczyć mojemu organizmowi piątego biegu. Zgadnijcie na co mam w takim razie ochotę: na frytki i kogel-mogel czy rzodkiewkę posypaną sezamem?!
Także ten, no... coby nie wyrażać się nieparlamentarnie - dupa. Byłam kiedyś klientką Natur House - co za pieprzone zdzierstwo! Jedyna dieta, jaką mogłabym wg nich stosować to wydanie wszelkich oszczędności na wizyty u dietetyczki i brak środków na faktyczne jedzenie. Dietka wyjęta z szufladki i 150zł za konsultację - biznes życia (a pani nie wyglądała najszczuplej!). Teraz zostałam klientką Chodakowskiej i diety z bebio.pl - no spoko, 99zł za dwa miesiące - myślę sobie, że spróbuję. Jadłospis marzenie, produkty całkiem rozsądne, ilości takie, że głowa mała. Pierwsze dwa tygodnie - minu 3 kilo! Kolejny tydzień plus dwa - ja się pytam jak to kurwa możliwe. Świadomość spojrzała na wagę i nieświadomość zaalarmowała całą resztę, że ktoś im zapierdolił trzy kilogramy - więc zaczęła gromadzić na wszelki wypadek?! Diety przestrzegam, nie, że coś tam sobie podjadam.
I tu dochodzimy do setna sprawy - przestrzeganie diety oznacza obsesyjne niemal myślenie o jedzeniu! Wstaję rano i pierwsze co robię to śniadanie - mistrzów! Anna Lewandowska mogłaby się u nas żywić. Jajeczniczka na parze z bakłażanem, szparagi-sragi i inne cuda idealnie zbilansowane. Potem drugie śniadanie - koktajl, jogurt, jakieś owoce, kolorowo i jak z folderu żywieniowego - ale rób to do cholery przez pół godziny oporządzając jednocześnie dzieciarnię! No a potem obiad - dla Polki zupa, bo przecież nie zje dietetycznego pulpecika z brokuła, więc robię dwa obiady. Później przekąska i jeszcze kolacja, na którą - przyznaję - nie mam już ani siły, ani ochoty. 24/7 w kuchni. Takie psychiczne uzależnianie kogoś od jedzenia nie wpływa pozytywnie. W każdej wolnej chwili myślę już teraz odruchowo, że marnuję czas nie gotując.
I ilości jedzenia! Góry, wozy prawdziwe żarcia. W czasach największej wpierdalanki nie wydawałam na jedzenie tylu pieniędzy. Średni rachunek tygodniowy 160-170zł. To totalna pomyłka! A i tak połowa się marnuje. Nie wiem jak to się dzieje, ale nie jestem w stanie jeść tyle ile Ewa by sobie życzyła - a kupuję według dostarczanej przez dietetyków listy. No i mam potem dwa kefiry w lodówce przeterminowane. Maślankę wypiłam w sumie tylko dlatego, że po wieczornych drinkach bolała mnie rano głowa (spoko, zbilansowałam kalorie ;).
No i jak tu cholera schudnąć?! W takim tempie sinusoidy wymarzoną wagę osiągnę w okolicach 60-ki. Byłabym najwytrwalszą klientką Chodakowskiej i chyba ostatecznie, z litości fundnęłaby mi liposukcję (sounds like a plan!).
Myślałam, że schudnę w ciąży (jem przecież dla dwojga, nie za dwoje) - no, ale nie stało się tak. No to po ciąży - karmienie piersią, te sprawy. Still nothing. Dołóżmy w takim razie jeszcze jedną ciążę - przyrosty były imponujące. No może po drugiej ciąży uganiając się za dwójką dzieci? Wręcz przeciwnie. Na diecie? Nie... Uprawiając sport? Eeeee, no co to za pomysł. Mam wrażenie, że nawet na diecie oczyszczającej opartej na 7 butelkach wody niegazowanej dziennie - i tak bym kurwa przytyła.
Pozdrawiam Was (choć w obliczu długo-weekendowego grilla i ogólno-dietetycznego wkurwu nieco mniej serdecznie)
Olga
Najważniejsze, to chyba zachować jakąś równowagę :P generalnie obsesyjne myślenie o diecie na pewno nie pomoże schudnąć. Także dużo wytrwałości życzymy ;)
OdpowiedzUsuń