Realizm jest jak drzewo zasadzone na pamiątkę szóstej klasy podstawówki. Za dobre świadectwo. Mocno się trzyma, urosło już dość wysoko, wszyscy wiedzą, że prezentuje się majestatycznie, ale w zasadzie nikt w rodzinie już nie pamięta czy to dąb czy jesion.
Pytają mnie o realizm w polskiej prozie współczesnej, a ja otwieram oczy szeroko ze zdumienia i plebejsko pytam: "Ale to wszystko nie jest realne?". I w zasadzie nie mylę się, bo choć forma wymaga zdecydowanie podrasowania to intuicja prowadzi dobrze. Realizm to pewna procedura zarówno pisania, jak i czytania. Pamiętamy ją najlepiej, bo to w zasadzie ostatni wyraźnie definiowalny termin literacki, który czytelnikom niewyspecjalizowanym nie nastręcza zbytnich trudności terminologicznych. Ot, realizm - taki sobie Balzak - powiedzmy. Łatwo się o realizm upominać, bo ma dobrą legitymizację, fajnie standaryzuje i nikt nie dyskutuje z kilometrami realistycznych powieści - są, a na dodatek trzeba je czytać w szkole. Problem z tym, że o realizm wołają dwa sorty czytelnicze - ci czytający w kuluarach akademickich i ci, którzy robią statystyki czytelnictwa w Polsce. I każdy z nich chce innego realizmu.
Po '89 jeszcze łatwiej jest "wołać o realizm" (termin autorski), bo jeśli trzeba coś od nowa określać albo systematyzować to realizm nadaje się znakomicie. Wyznaczniki gatunkowe to jakby rejestr procedur, które można spokojnie odhaczać. Dlatego tak łatwo później pisarzy chwytać za pióro i wypominać im zbyt labilne podejście do konwencji. Łatwo też tropić gry z konwencją, bo nurt "tradycjonalistyczny" utkany jest z pochodnych realizmu, do których czytelnik jest przyzwyczajony, które zna, rozpoznaje i którym ufa. Mowa tu o dwóch odmianach. Pierwsza to książki, które przywołują taki "brudny realizm" nacechowany społeczno-politycznie (podszyty pozytywistycznym tchnieniem) jak proza Joanny Bator czy Sylwii Chutnik (kiedy w Jolancie Chutnik opisuje biedotę, brud i brzydkość ogólną, a Bator Wałbrzych - bo co tam ładnego?). Druga to książki, które sprzedają się na "tradycję", czyli Dehnel i jego Balzakiana (jak również Saturn, Lala czy ostatnia Matka Makryna), trochę Dukaja, workowate powieści, sagi rodzinne. Można tu jeszcze wyodrębnić podkategorię ekstremistów przerabiających ów realizm na swoją modłę, czyli nowatorska Masłowska i jej hiperrealizm języka w Wojnie polsko-ruskiej czy Andrzej Stasiuk i jego fizjologicznie naturalistyczny opis Bałkanów (Dziennik pisany później). Te teksty to nawet nie wołanie o realizm, ale zaśpiewy realistyczne pisane ku uciesze specjalistów (ja!) i czytelników (też ja!) jednocześnie. Jak to trafnie (choć dla niego niezbyt fortunnie) ujął w Piratach z Karaibów Lord Cutler Beckett (grany przez Toma Hollandera - genialnego w Dumie i uprzedzeniu! Zobaczcie koniecznie!) "It's just a good business".
Prawdziwe wołanie o realizm to upominanie się o wielką narrację. Można się zastanawiać czy nadal faktycznie jest nam niezbędna, czy może pogodziliśmy się już z jej brakiem, ale stosunek do czytelnictwa, literatury i przemysłu księgarskiego w ogóle - mówi sam za siebie. Nie ma tam za wiele. Ciągle też zarzuca się literaturze, że "nie wyraża", że brak w niej "tego realnego życia", że nie opisuje należycie, nie odzwierciedla - nie jest (nomen omen) prozą życia. To właśnie wołanie: Balzaku wróć! Bądź znów atrakcją salonową, opisuj nas tak, żeby stulecia wzdychały nad perfidią nas, pięknych hrabin. Problem w tym (co zauważają już eksperci przede mną - Kinga Dunin w Czytając Polskę, Przemysław Czapliński w Polska poróżniona i wielu, wielu innych), że nie ma szans na taki realizm. Potrzeba, o której mówię warunkuje się brakiem nadrzędnego dyskursu, i znów, jak w rozważaniach o autorytecie, niemożliwe jest wytworzenie narracji, która obejmie tę wielość, będzie dziełem epoki, które zdynamizuje życie literackie i społeczne. Nie ma też szansy, by literatura odebrała mediom monopol na informację i, jak proza realistyczna, stała się nośnikiem wiedzy codziennej. Nie ma już szansy na realizm.
Czapliński mówi pięknie, że to niedowład prozy realistycznej na polskim rynku. Ja bym dodała, że to nie tyle niedowład, co ciągła resuscytacja (są przecież jakieś kiepskie formy poronne) - może i powstają takie tytułu, ale jak odepniemy całą maszynerię respiracyjną to sama literatura już się nie obroni.
Co zatem pozostaje? Akceptacja, że wołanie o realizm odbija się echem i wybrzmiewa? Chyba tak - czas przyswoić sobie inne definicje, albo wytworzyć nowe. Realizm - to nie tak, że przeminął (jak przed nim romantyzm, sonet, literatura barkowa itp.). To tylko forma narracji nadrzędnej, gatunku koronnego (bez skojarzeń!). Jeśli nie ten, to inny - to miejsce w literaturze nie może być puste. Jeśli coś można zrobić to zastanowić się tylko, co pracuje teraz w tym miejscu.
Pozdrawiam,
O.
P.S.
Jeszcze trochę musicie mi wybaczyć takich tekstów, ale gdzieś te myśli muszą się poukładać. W końcu zaraz będę próbowała to samo powtórzyć błyszcząc elokwencją i pewnością siebie. Mówi się, że przed egzaminem kluczowa jest pewność siebie i epatowanie postawą "ja to wszystko wiem". Niestety po zjedzeniu 2,5 ptysia, paczki chipsów i bułki maczanej w sosie spod mięsa (stress eating) niweluje swoje szanse na "czego nie wiem to dowyglądam" do zera. No, chyba, że idę w tym wyglądzie na ilość.
Fingers crossed!
Pytają mnie o realizm w polskiej prozie współczesnej, a ja otwieram oczy szeroko ze zdumienia i plebejsko pytam: "Ale to wszystko nie jest realne?". I w zasadzie nie mylę się, bo choć forma wymaga zdecydowanie podrasowania to intuicja prowadzi dobrze. Realizm to pewna procedura zarówno pisania, jak i czytania. Pamiętamy ją najlepiej, bo to w zasadzie ostatni wyraźnie definiowalny termin literacki, który czytelnikom niewyspecjalizowanym nie nastręcza zbytnich trudności terminologicznych. Ot, realizm - taki sobie Balzak - powiedzmy. Łatwo się o realizm upominać, bo ma dobrą legitymizację, fajnie standaryzuje i nikt nie dyskutuje z kilometrami realistycznych powieści - są, a na dodatek trzeba je czytać w szkole. Problem z tym, że o realizm wołają dwa sorty czytelnicze - ci czytający w kuluarach akademickich i ci, którzy robią statystyki czytelnictwa w Polsce. I każdy z nich chce innego realizmu.
Po '89 jeszcze łatwiej jest "wołać o realizm" (termin autorski), bo jeśli trzeba coś od nowa określać albo systematyzować to realizm nadaje się znakomicie. Wyznaczniki gatunkowe to jakby rejestr procedur, które można spokojnie odhaczać. Dlatego tak łatwo później pisarzy chwytać za pióro i wypominać im zbyt labilne podejście do konwencji. Łatwo też tropić gry z konwencją, bo nurt "tradycjonalistyczny" utkany jest z pochodnych realizmu, do których czytelnik jest przyzwyczajony, które zna, rozpoznaje i którym ufa. Mowa tu o dwóch odmianach. Pierwsza to książki, które przywołują taki "brudny realizm" nacechowany społeczno-politycznie (podszyty pozytywistycznym tchnieniem) jak proza Joanny Bator czy Sylwii Chutnik (kiedy w Jolancie Chutnik opisuje biedotę, brud i brzydkość ogólną, a Bator Wałbrzych - bo co tam ładnego?). Druga to książki, które sprzedają się na "tradycję", czyli Dehnel i jego Balzakiana (jak również Saturn, Lala czy ostatnia Matka Makryna), trochę Dukaja, workowate powieści, sagi rodzinne. Można tu jeszcze wyodrębnić podkategorię ekstremistów przerabiających ów realizm na swoją modłę, czyli nowatorska Masłowska i jej hiperrealizm języka w Wojnie polsko-ruskiej czy Andrzej Stasiuk i jego fizjologicznie naturalistyczny opis Bałkanów (Dziennik pisany później). Te teksty to nawet nie wołanie o realizm, ale zaśpiewy realistyczne pisane ku uciesze specjalistów (ja!) i czytelników (też ja!) jednocześnie. Jak to trafnie (choć dla niego niezbyt fortunnie) ujął w Piratach z Karaibów Lord Cutler Beckett (grany przez Toma Hollandera - genialnego w Dumie i uprzedzeniu! Zobaczcie koniecznie!) "It's just a good business".
Prawdziwe wołanie o realizm to upominanie się o wielką narrację. Można się zastanawiać czy nadal faktycznie jest nam niezbędna, czy może pogodziliśmy się już z jej brakiem, ale stosunek do czytelnictwa, literatury i przemysłu księgarskiego w ogóle - mówi sam za siebie. Nie ma tam za wiele. Ciągle też zarzuca się literaturze, że "nie wyraża", że brak w niej "tego realnego życia", że nie opisuje należycie, nie odzwierciedla - nie jest (nomen omen) prozą życia. To właśnie wołanie: Balzaku wróć! Bądź znów atrakcją salonową, opisuj nas tak, żeby stulecia wzdychały nad perfidią nas, pięknych hrabin. Problem w tym (co zauważają już eksperci przede mną - Kinga Dunin w Czytając Polskę, Przemysław Czapliński w Polska poróżniona i wielu, wielu innych), że nie ma szans na taki realizm. Potrzeba, o której mówię warunkuje się brakiem nadrzędnego dyskursu, i znów, jak w rozważaniach o autorytecie, niemożliwe jest wytworzenie narracji, która obejmie tę wielość, będzie dziełem epoki, które zdynamizuje życie literackie i społeczne. Nie ma też szansy, by literatura odebrała mediom monopol na informację i, jak proza realistyczna, stała się nośnikiem wiedzy codziennej. Nie ma już szansy na realizm.
Czapliński mówi pięknie, że to niedowład prozy realistycznej na polskim rynku. Ja bym dodała, że to nie tyle niedowład, co ciągła resuscytacja (są przecież jakieś kiepskie formy poronne) - może i powstają takie tytułu, ale jak odepniemy całą maszynerię respiracyjną to sama literatura już się nie obroni.
Co zatem pozostaje? Akceptacja, że wołanie o realizm odbija się echem i wybrzmiewa? Chyba tak - czas przyswoić sobie inne definicje, albo wytworzyć nowe. Realizm - to nie tak, że przeminął (jak przed nim romantyzm, sonet, literatura barkowa itp.). To tylko forma narracji nadrzędnej, gatunku koronnego (bez skojarzeń!). Jeśli nie ten, to inny - to miejsce w literaturze nie może być puste. Jeśli coś można zrobić to zastanowić się tylko, co pracuje teraz w tym miejscu.
Pozdrawiam,
O.
P.S.
Jeszcze trochę musicie mi wybaczyć takich tekstów, ale gdzieś te myśli muszą się poukładać. W końcu zaraz będę próbowała to samo powtórzyć błyszcząc elokwencją i pewnością siebie. Mówi się, że przed egzaminem kluczowa jest pewność siebie i epatowanie postawą "ja to wszystko wiem". Niestety po zjedzeniu 2,5 ptysia, paczki chipsów i bułki maczanej w sosie spod mięsa (stress eating) niweluje swoje szanse na "czego nie wiem to dowyglądam" do zera. No, chyba, że idę w tym wyglądzie na ilość.
Fingers crossed!
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.