Przejdź do głównej zawartości

Biblioteka blogów, mothernity exile i inne historie

Facebook mój i facebook mojego męża to dwie, różne instytucje. U mnie co drugi post to reklama bucików dziecięcych, promocji na ubranka, informacji z polubionych dawno temu stron około-niemowlęcych. Canpol Babies, akcja Lepszy Poród i nowości z Endo. Posty dzieciatych koleżanek i update z przedszkolno-żłobkowych wojaży zaprzyjaźnionych dzieciaków - tak zaczynam dzień. U niego informacje z kraju, świata, posty znajomych, którzy robią kariery zawodowe, nowości wydawnicze i trochę zabawnych memów.



W zasadzie nie trzeba nic więcej dodawać - tak inne jest życie mamy i ojca, jak inne są aktualności na FB. Don't get me wrong - mój mąż jest ojcem zaangażowanym, który dwa dni w tygodniu spędza z córką. Poświęca jej też wieczory, a czasem i popołudnia. Ja z kolei siedzę i piszę doktorat, czytam bieżącą prasę i mam swój udział w przyroście statystyk w dziale sprzedaży największych polskich księgarni. FB nie mieszka przecież z nami w domu, a jedynie biernie obserwuje, co robię w sieci.

A robię w zasadzie niewiele. Odpalam laptopa, przeglądam bloga swojego i kilka zaprzyjaźnionych - ale czy aby na pewno je lubię? Trochę zmieniły się i blogi i życie blogerek, dzieciaki podrosły. Tam, gdzie lubiłam czytać o nowościach, nowinkach i produktach zrobiło się bardziej społecznie czy psychologicznie i odwrotnie. Niektóre z mam w ogóle przestały pisać, ich miejsce zajęły takie, które produkują posty na potęgę (aż nie nadążam). Do tego kilka "znanych" blogerek, które szczerze mnie już irytują - ani to dobre, ani interesujące (milionowy post bez konkluzji o pastelach i ze zdjęciami z dupy zupełnie do tematu). Blogosfera, którą znałam i do której zaglądałam wygląda już zupełnie inaczej i specjalnie mi się tu już nie podoba. Co absolutnie nie jest winą blogerek i ich stron, ale... wiedzy o blogach, której ja nie posiadam.

Nie wiem, gdzie są blogi. Nie znam "siedlisk" blogowych nowinek. Google+ to specyficzne medium, które skąpi informacji i wymaga ciągłej aktywności użytkowników. A do tego jest trudne w obsłudze. Listy blogów są wybiórcze i tworzone pro bono. Trochę informacji o blogach na konkursowych stronach (np. blog roku) i tyle - a gdzie są wszystkie te blogi, które chciałabym czytać?



Kiedyś, kiedy miałam lat naście a Internet był drogi i charczał w telefonie rodziców, wchodziłam na czaty, na Interię czy Onet i tam działo się wszystko. Funkcjonowały też inne platformy zrzeszające ludzi czy informacje na dany temat - o muzyce, o filmie. Fachowo (jak na mój nastoletni gust), różnorodnie, dużo do wyboru. Było co robić. Skrzynka mailowa nie zapychała się spamem a zdjęcia mogłam przeglądać normalnie, bez wyłączania co chwila reklam czy wyskakujących okienek. Internet działał i był jakiś taki... zrzeszony.

Teraz Internet jest mocno rozdrobniony. Fajnych, ciekawych portali nie stać na promocję. Reklamy są wszędzie i psują odbiór. Artykuły są tak skomplikowane przez wyskakujące okienka, że nie sposób ich czytać, za połowę trzeba płacić. A informacji i ciekawych postów jak na lekarstwo.



Brakuje mi więc internetowego zrzeszenia blogerskiego, wolnego od blogowania komercyjnego (nie chodzi mi o portal o blogowaniu), ale o jakąś taką ogólnodostępną platformę wymiany: różne blogi, z różnych serwisów, na bieżąco uaktualniane, pogrupowane wg jakiejkolwiek typologii (podróżnicze, kulinarne) z aktualnymi postami fajnie i ciekawie wypromowanymi. Bez spiny, że tylko najlepsi blogerzy, ale wszyscy - i płotki, i wielkie ryby - czytasz co chcesz. Wybierasz sobie co tylko uważasz za smakowite i czytasz do śniadania. Czasem stałe kolumny, czasem nowości, o których istnieniu nie miałaś/łeś pojęcia. Taka Internetowa Biblioteka Blogów.

Wiem, wiem że są: blogi z onet.pl, z Polityki, z Blox, z Bloggera itp. Ale strasznie to rozsiane i mocno... powiedzmy... subiektywnie selekcjonowane. Są też blogerzy na domenach własnych, których większość "spisów" nie uwzględnia.

Po co to całe blogowanie? Po cholerę mi jakaś platforma informacyjna w tym zakresie? Mało mam do czytania? Ano mało. Gazeta.pl nudna, jak flaki z olejem. Onet.pl - mistrz idiotycznych nagłówków. Strony tygodników jakieś takie... za ciężkie, jak na poranne śniadanie, a prasa kobieca durna jak perłowy cień do powiek albo róż do policzków w sztyfcie. Wchodzę zatem na Pudelka albo Kozaczka, przeglądam lidy (bo po co więcej), nie znam połowy nazwisk. Ostatecznie kończę na Kwejku, którego w zasadzie pobieżnie oglądam - tyle.

Nie zawsze przy śniadaniu ma się ochotę na Umberto Eco albo najnowszą powieść polską. Nie zawsze też mam czas na klepanie powieści romansowych czy beletrystyki kobiecej - bo jak już jest czas to niech zostanie poświęcony literaturze fachowej i moim brakom w edukacji akademickiej. Śniadanie jest więc problematyczne - słuchamy Trójki ostatecznie, ale za dużo gadają, za mało grają o poranku.



No to co? Koleżanki? Jakie koleżanki - ja się pytam! Jestem przykładem klasycznie porzuconej towarzysko matki/ciężarnej. Szacowne grono uczelniane nadal siedzi z nosem w swojej papierologii zupełnie niechętne do pogłębiania wiedzy z zakresu pieluszek czy odpieluszkowego zapalenia mózgu, na które cierpi każda matka - wiadomo. Współciężarne i znajome wczesnego macierzyństwa powoli ze swoich pieluch wychodzą, biorą się za powroty do pracy i czują ewidentny przesyt sprawozdań z powstawania wyprawki czy kolejnych USG. Rodzina - wiadomo, ma swoje sprawy o rozległym profilu zainteresowań (tak to ujmijmy) i mało czasu na regularną konwersację w środku dnia. Koleżanki od imprezowania często imprezują nadal. Najgorsze są te z odchowanymi dziećmi, bo w ogóle zapominają. Taki lajf. Nie mam pretensji, rozumiem doskonale, ale fakt faktem - nie prowadzę zbyt wielu konwersacji na Messangerze ostatnimi dniami.

Jak kończy się śniadanie, Pola trafia do żłobka, siadam do swojej pisaniny albo ogarniam dom. Ani się obejrzę, a już muszę robić przerwę na drugie śniadanie i znów problem z prasówką. Mieszkam teraz daleko, nawet nie ma z kim na tą kawę wyskoczyć. Wracam do rozwieszania prania i podgrzewania zupy i już, już muszę lecieć do żłobka po malutką. Wracamy, zabawy, obiadek, drzemka, wraca mąż. Znów: obiadek, zabawy, drzemka - wiadomo. Ledwo skończę ładować rzeczy do zmywarki robi się pora kolacji albo pora spaceru, wieczorynki czy też szybkiej przebieżki do sklepu po utensylia codziennego użytku. Przychodzi wieczór i znów zrobiłabym coś lekkiego. Czasem klepię seriale przy prasowaniu, czasem wracam do pisania, a czasem męczę nieszczęsnego FB  w poszukiwaniu jakiejkolwiek inspiracji. Przeglądam blogi polecane przez znajome, ale szału nie ma, nawet czytać nie trzeba - wiadomo, jakie będą pointy. Ileż można - ja się pytam - przeglądać memy w sieci? Bo do tego sprowadza się moja internetowa egzystencja. Albo do stron z promocjami dziecięcych akcesoriów.

Mathernity exile to powinien być jakiś oficjalny termin. Ograniczenie bytowania do podstawowych funkcji ogranizacyjno-domowych. Cały program wspiera oczywiście ogólne zniechęcenie do zmiany stanu rzeczy oraz brak funduszy, by szlajać się cały czas po Starbucks czy kosmetyczkach od poprawy samopoczucia.

Rutyna zabija, jak wiadomo, chęć do wszystkiego. Blogosfera zrzeszająca matki, które "mają tak samo" byłaby super. Niekomercyjna platforma wymiany informacji - produkty dziecięce, faktyczne recenzje i rekomendacje, a czasem trochę rozrywki: to relacja z podróży, to jakieś zdjęcia ciekawe, trochę o społeczeństwie spod dobrego pióra. Ale bez popularnego zadęcia - miałabym co czytać do tych kaw przedpołudniowych, do porannej jajecznicy i herbaty. A tak, zadowalam się gratisowym Twój maluszek z poczekalni od pediatry, nieszczęsnym Plotkiem i tym, co podejrzę na Facebooku męża.


Pozdrawiam,
O.

P.S.
Wszystkie foty z Pinterest!!!!

Komentarze

  1. Nie za bardzo rozumiem ten fragment wpisu dotyczący braku odpowiednich treści w sieci - czy napewno jest aż tak źle - przecież chyba każdy może znaleść coś dla siebie - bardzo dużo nudy i bzdetów, sama musiałam stracić trochę cennego czasu, żeby czytać blogi, by w pewnym momencie pewne powyrzucać, bo treść mnie zaskakiwała in minus. Nie wspomnę już o blogach parentigowych, na których babki tylko coś pokazują, testują itp. Takie też pewnie mają swoją grupę czytelniczek. Ale tak czy siak zawsze znajdzie się mniej lub bardziej interesujące, a jak nie, to są książki, gazety....

    Co do to towarzystwa, to faktycznie, jak Ty masz dziecko, a ktoś nie ma dlatego, że jeszcze nie dla niego pora itp itd, to zapomnij że będziecie się często widywać lub w ogóle :) Moja najlpesza przyjaciółka bezdzietna, rzecz jasna, widziała ostatnio mojej dziecko 3 miesiące temu - zawsze jej nie po drodze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Treści w sieci jest multum - dobrych i złych. Nie narzekam na ich niedobór, a jedynie na brak platformy zrzeszającej blogi w formie portalu internetowego. Bo mam wrażenie, że blogi trzeba albo znać, albo trafia się na przypadkowe.

      Usuń
    2. Coś w tym jest! Czasem aż się dziwię, że trafiam na jakiś dobry blog i jak się potem okazuje, że także znany i popularny. Bo blogi bywają znane, ale tylko wśród określonej grupy ludzi, reszta never heard of.

      Usuń
  2. Tak masz rację, jak sama zaczęłam czytać blogi byłam w ciężkim szoku, że tak dużo tego - można by kawał życia stracić, chcąc przeszukać sieć i wyłapać te naprawdę dobre

    OdpowiedzUsuń
  3. Też to mam z czasem i ze spotykaniem się z ludźmi. Mało kto jest na podobnym etapie i ma podobne możliwości, koleżanki które mają czas, a nie mają dzieci wprost odpowiadają, że wolą mnie nie odwiedzać w domu, bo stado głośne. Lepiej by się było spotkać na mieście. Szkoda, ze to nie takie proste, gdy to stado musisz z kimś zostawić :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam lepiej, bo praca meza luźniejsza, ale Wy faktycznie czego nie macie jak sobie nawzajem zrobic wolnego.

      Ale co tez nie usłyszałam nigdy ze wola mnie nie odwiedzać. Mam dwie bardzo bliskie koleżanki, bezdzietne, chetnie wpadają ale raz na pół roku, mieszkają przecież w Warszawie. No a dalsze kolezanki, albo te dzieciate, cóż... Sama doskonale rozumiem co to znaczy wybrać sie w odwiedziny: runpora obiadu, tu drzemka

      Usuń
    2. *autokorekta mistrz, komentarz przynajmniej stanowi wyzwanie ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz.

Popularne posty z tego bloga

Z punktu widzenia mamy: Białka Tatrzańska - miejsce na urlop z dzieckiem?

Rodzinny wypoczynek w Białce Tatrzańskiej? To chyba jakiś żart. Wybierając to miejsce kierowałam się raczej udogodnieniami w hotelu i dobrą ofertą cenową, niż urokami miejscowości. No, bo kto z Was liczy na urocze i rodzinne chwile w zatłoczonym górskim top ten wakacyjnych wyjazdów? Najgorzej byłoby chyba w samym Zakopanym. Białka Tatrzańska, Poronin i Bukowina Tatrzańska są na drugim miejscu jeśli chodzi o gwar, tłok i brak odpowiedniej infrastruktury urlopowo-dziecięcej. Samo miasto to tak na prawdę wieś biegnąca wzdłuż przelotowej trasy Zakopane-Nowy Targ. Ruch samochodowy jak w dużym mieście, chodnik wąski i tylko z jednej strony. Żadnych barierek - podziwiam rodziców puszczających swoje dzieci solo na takiej trasie. Wędrując z Kaniówki (gdzie mieszkaliśmy) do centrum Białki mija się najpierw enklawę pensjonatów dwugwiazdkowych i typowy polski, wakacyjny relaks. To oczywiście domy typu "U Joanny" czy "Pokoje u Basi" (przy dobrych wiatrach "Pensjonat pod

Siostra i brat, czyli jak nam się poukładały ostatnie dwa miesiące

"Będą jak bliźnięta. Już za rok córka będzie przekonana, że miała brata od zawsze" - powiedziała na którejś wizycie ginekolożka (pewnie na widok mojej niepewnej miny i generalnego zdenerwowania ówczesnym stanem rzeczy). Moja siostra jest ode mnie dużo starsza. Kiedy ona szła do liceum, ja, gówniara, próbowałam śpiewać z playbacku Majkę Jeżowską na akademiach w podstawówce. Nie przyjaźniłyśmy się. Chciałam na siłę szybko dorosnąć, żeby się ze mną zakolegowała. W zasadzie się udało, ale dopiero całkiem niedawno. Wiadomo - mąż, dzieci, praca. Teraz, kiedy mamy jakąś wspólnotę doświadczeń dogadujemy się nawet nieźle. Wcześniej zdecydowanie nie. Dlatego chciałam, by moje dzieci miały więcej ze sobą wspólnego. Mała różnica wieku, którą im z mężem zafundowaliśmy miała temu sprzyjać. I muszę Wam napisać - jest bardzo dobrze! Dzieciaki dogadują się ze sobą świetnie, mimo, że Polka porozumiewa się równoważnikami zdań (z lekką skłonnością ku sienkiewiczowsko-afrykańskiego di

Nie karmię piersią

Karmi się piersią. I już. I kropka. Niekarmienie piersią opatrzone jest współczującymi okrzykami, internetowym poklepywaniem po plecach i grupami wsparcia - bo wiadomo, że skoro piersią nie karmię, to musiało wydarzyć się coś absolutnie strasznego. Nagłówki krzyczą , że w zasadzie nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że to nic złego, albo, że też można poczuć się jak pełnoprawna matka. Deprecjonujące podejście do niekarmienia piersią widać choćby w tych artykułach, które mówią, że od dziś już nie trzeba się tego wstydzić. Ergo - trzeba było (najwyraźniej do wczoraj), wyrzuty sumienia też trzeba było mieć. Wespół oczywiście ze świadomością szkody dla dziecka. Niekarmienie piersią - oblanie społecznego egzaminu z macierzyństwa. Ale zaraz, chwileczkę. Zanim terrorystki laktacyjne zaczną piłować klawiaturę wyjaśnijmy kilka stałych w równaniu tego całego niekarmienia. Przede wszystkim nie twierdzę, że karmienie piersią jest mniej wartościowe. Nie twierdzę też, że karmienie butelką jest l