W moim ciele najbardziej lubię... swój mózg. Jest integralną częścią mojego ciała. I jestem z niego niesamowicie dumna. Ma unikalną budowę. Jest lekko nadpobudliwy, bo najwyraźniej potrzebuje więcej bodźców na rozruch niż inne znane mi mózgi. Ale jak już wystartuje to jako maszyna jest nie do zatrzymania. Kojarzy tak szybko, że aż para leci. Przyswaja wiedzę ekspresowo. A na dodatek dba o mój niezmiennie wysoki poziom humoru sytuacyjnego. Przy tym wszystkim sprawnie zawiaduje wszystkimi procesami życiowymi mojego organizmu. Mózg sprawia, że jestem, kim jestem. Po części kontroluje nawet mój temperament bo pięknie potrafi wyhamować, albo wręcz przeciwnie - nie nadąża za popędliwością serca i pozwala mi uwolnić całą tę drzemiącą we mnie ekspresję. Uwielbiam swój mózg.
Pozostając w obrębie głowy... lubię też moje włosy. Dużo czasu zajęło mi pogodzenie się z wrażliwymi na wilgotność pędami, które po przebudzeniu niezmiennie dają mi look Diany Ross. Moje włosy to po prostu lata 80-te. Bez ręki tapira i lakieru sterczą tak, jakby chciały dopasować się do kaciasych poduszek na ramionach i spandeksu. Ale jest ich dużo. Wprost ogromnie dużo. Są gęste, silne i zaskakująco lśniące (kiedy już potraktuję je prostownicą). Swoją drogą - przy takim frywolnym sposobie bycia moje włosy są zaskakująco zdyscyplinowane. Kiedy już zaproponuję im jakąś stylizację to podążają za prostownicą vel lokówką dość biernie i pozostają idealne do końca długich imprez. Nawet teraz, kiedy nawet wyprostowane na gładko ciągle występują w aureoli tzw. pociążowych baby hair jestem z nich zadowolona. A kiedyś nie byłam. Kiedyś słyszałam, że przypominam lwa albo nutrię i raczej nie nadawałam się na bohatera pierwszoplanowego. Ale potem dotarło do mnie, że zawsze słyszę też, że mam ich bardzo dużo, że inne dziewczyny mi zazdroszczą, że też takie chcą, że nie mam na co narzekać. No to przestałam.
Lubię też swoje oczy... za to, że mogę nimi patrzeć. To przede wszystkim. Patrzenie jest niesamowitą zdolnością, z której benefitów na codzień nie zdajemy sobie sprawy. A mnie sama obserwacja zawsze sprawiała szaloną przyjemność. Lubiłam (i dalej lubię) siadać w kawiarniach przy oknie i z kubkiem kawy po prostu gapić się na przechodniów. Zastanawiać się dokąd idą (serio... dokąd idą o 10 skoro wszyscy pracują od 8?), jakie mają historie, co mówi o nich ich strój, kto wybiegał dziś z domu w pośpiechu, kto przystaje i pstryka selfie usatysfakcjonowany swoim odbiciem w wystawie. Uwielbiam to. Bez oczy ciężko byłoby mi mieć takie hobby. Lubię też swoje oczy za to jak same wyglądają. Za głęboką, brązową barwę, ciemną oprawę, dłuuuugie rzęsy, które zawsze obijają się o szkła okularów i odbijają się tuż obok brwi. Lubię z satysfakcją patrzeć w lustro, kiedy wykonuję ostatni szlif tuszem do rzęs i powtarzam sobie wtedy: "Czego nie wiem to dowyglądam" i ruszam w świat.
Moje usta też są całkiem fajne. Nie są za duże. Powiedziałabym nawet, że małe, ale za to są dość zgrabne. I rewelacyjnie nadążają za tym, co mam do powiedzenia. Są ekspresyjne, świetnie wyginają się w grymasie zgorszenia czy pogardy. Kiedy zaś uśmiecham się najszczerzej na świecie okazuje się, że są w stanie rozciągnąć się ukazując szeroki wachlarz moich zębów. Ładnie wyglądają w delikatnym różu, ale i są w stanie udźwignąć odpowiedzialny ciężar czerwonej szminki.
Pozostając w obrębie głowy... lubię też moje włosy. Dużo czasu zajęło mi pogodzenie się z wrażliwymi na wilgotność pędami, które po przebudzeniu niezmiennie dają mi look Diany Ross. Moje włosy to po prostu lata 80-te. Bez ręki tapira i lakieru sterczą tak, jakby chciały dopasować się do kaciasych poduszek na ramionach i spandeksu. Ale jest ich dużo. Wprost ogromnie dużo. Są gęste, silne i zaskakująco lśniące (kiedy już potraktuję je prostownicą). Swoją drogą - przy takim frywolnym sposobie bycia moje włosy są zaskakująco zdyscyplinowane. Kiedy już zaproponuję im jakąś stylizację to podążają za prostownicą vel lokówką dość biernie i pozostają idealne do końca długich imprez. Nawet teraz, kiedy nawet wyprostowane na gładko ciągle występują w aureoli tzw. pociążowych baby hair jestem z nich zadowolona. A kiedyś nie byłam. Kiedyś słyszałam, że przypominam lwa albo nutrię i raczej nie nadawałam się na bohatera pierwszoplanowego. Ale potem dotarło do mnie, że zawsze słyszę też, że mam ich bardzo dużo, że inne dziewczyny mi zazdroszczą, że też takie chcą, że nie mam na co narzekać. No to przestałam.
Lubię też swoje oczy... za to, że mogę nimi patrzeć. To przede wszystkim. Patrzenie jest niesamowitą zdolnością, z której benefitów na codzień nie zdajemy sobie sprawy. A mnie sama obserwacja zawsze sprawiała szaloną przyjemność. Lubiłam (i dalej lubię) siadać w kawiarniach przy oknie i z kubkiem kawy po prostu gapić się na przechodniów. Zastanawiać się dokąd idą (serio... dokąd idą o 10 skoro wszyscy pracują od 8?), jakie mają historie, co mówi o nich ich strój, kto wybiegał dziś z domu w pośpiechu, kto przystaje i pstryka selfie usatysfakcjonowany swoim odbiciem w wystawie. Uwielbiam to. Bez oczy ciężko byłoby mi mieć takie hobby. Lubię też swoje oczy za to jak same wyglądają. Za głęboką, brązową barwę, ciemną oprawę, dłuuuugie rzęsy, które zawsze obijają się o szkła okularów i odbijają się tuż obok brwi. Lubię z satysfakcją patrzeć w lustro, kiedy wykonuję ostatni szlif tuszem do rzęs i powtarzam sobie wtedy: "Czego nie wiem to dowyglądam" i ruszam w świat.
Moje usta też są całkiem fajne. Nie są za duże. Powiedziałabym nawet, że małe, ale za to są dość zgrabne. I rewelacyjnie nadążają za tym, co mam do powiedzenia. Są ekspresyjne, świetnie wyginają się w grymasie zgorszenia czy pogardy. Kiedy zaś uśmiecham się najszczerzej na świecie okazuje się, że są w stanie rozciągnąć się ukazując szeroki wachlarz moich zębów. Ładnie wyglądają w delikatnym różu, ale i są w stanie udźwignąć odpowiedzialny ciężar czerwonej szminki.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.