Styczeń - miesiąc skrzący się blaskiem noworocznych postanowień i przecenionym po sylwestrze brokatem. Tak, jak hucznie się zaczyna - równie głośno hamuje w połowie i do końca sączy się już żenującą konsternacją, że wraz z kolejnym rokiem niewiele się zmienia. A na dodatek lodowa skorupa pokrywa ziemię (i wszelkie odruchy matki-dwójki-dzieci), więc trudno w zasadzie zrobić cokolwiek (i mówiąc "cokolwiek" mam zaiste na myśli jakąkolwiek czynność - od wstania z łóżka po różniczkowanie pod całką).
Mogłabym z powodzeniem zrobić listę rzeczy, których nie zrobiłam. Choć byłaby to bardzo zabawna lista, to obawiam się, że zbyt ostatnio popadłam w blogowe malkontenctwo, by poddawać rewizji swoje "faile". Zamiast tego postanowiłam pałać dumą i epatować sukcesem, bo bądź co bądź - codziennie dokonuję cudów i najwyższy czas pochwalić się, jaką jestem superbohaterką.
7-9.01.2017
Weekend na uczelni. Żeby dzieciaki nie siedziały zamknięte w mieszkaniu decydujemy, że weekend w Wiśle z teściami to niezgorszy pomysł i pakujemy manatki. W piątek wpadam jeszcze na ostatni genialny pomysł: wypiorę sobie pokrowiec na materac - idealnie wyschnie do niedzieli w pustym mieszkaniu. Zwijamy się. W Wiśle (i całym kraju) zima stulecia, bo mrozy sięgają -27 stopni. Próbujemy z koleżankami dojechać na uczelnię. Na trzy samochody w dwóch psuje się termostat - peszek. Ostatecznie, jako kobiety, z motoryzacją radzimy sobie znakomicie i nic nas nie zatrzymuje. Weekend upływa na logistyce transportu między Wisłą-Ustroniem-Cieszynem-Katowicami-Pszczyną. Finalnie lądujemy w mieszkaniu w niedzielny wieczór by odkryć tylko, że mój przemoczony doszczętnie i nigdy-nie-odwirowany pokrowiec wespół z kominem i zewnętrzną ścianą doprowadziły do zamarznięcia wody w rurach łazienkowych. Impas. Trwamy tak do poniedziałku, kiedy to wzywam posiłki. Ojciec dociera z robotnikami, palnikiem gazowym i wspólnie z teściem ratują damsel in distress. Po powrocie z pracy odkrywam co prawda wodę w rurach ale też klatkę schodową do malowania na wiosnę. Sąsiadka przypomni, to pewne.
13.01.2017
Znajomy zaprosił nas na kolację. Gnam więc na złamanie karku - a data sprzyjająca urazom, żeby po pracy opędzić dentystę jakieś 50km od domu, zrobić szybkie zakupy (w tym szarlotkę na wieczorne spotkanie) i dojechać na czas. Uprzedzam o spotkaniu i do domu Francuza docieramy modnie spóźnieni o całe 30 minut (co i tak jest sukcesem przy dwójce małych dzieci i konieczności niesienia szarlotki). Planuję, że może jeszcze wybiorę się wieczorem do znajomej kulturalnie odmawiam wina. Wieczór się komplikuje, gdy gospodarz znika na blisko półtorej godziny, po powrocie zaś próbuje zrobić kolację tyleż samo czasu. Dzieci nie wytrzymują ciśnienia i o 19 wpadają w histerię godną matki psychologa (to be). Pakuję trzodę i lekko zirytowana wracam do domu. Adamek zasypia w dwie sekundy, Polka walczy do końca i uspokaja się dopiero solidnie dofutrowana kluskami na parze. Pada. My też, choć zasypiam z przekonaniem, że mój savoire vivre towarzyski jest nadal nieco lepszy niż obywatela Francji, Holandii i Stanów Zjednoczonych naraz. I zastawę też mam lepszą.
20.01.2017
Wylatuję z domu spóźniona jak cholera. Co prawda ugotowałam rano zupę, odprowadziłam córkę do przedszkola, zdążyłam zaliczyć szybką spożywkę po drodze, ale i tak nie udało mi się wyjechać na czas do pracy. Mam irracjonalne problemy z ogarnięciem niepełnych godzin. Np. dotarcie gdzieś na 9:50 graniczy z cudem, za to na 10:00 nie byłoby większych problemów. No więc wsiadam i pędzę. Coś jakby stuka z lewej strony samochodu, ale szybko szacuję ile stracę na oględziny i ewentualne ogarnięcie awarii więc decyduję olać sprawę, przygłośnić radio i mknąć ile sił zanim zamkną mi znów przejazd kolejowy przed nosem. Jadę, ale jakoś ciężko mi się rozpędzić i auto lekko ściąga na bok. Kierowcy trąbią, coś migają, a ja niestrudzenie cisnę dalej. Dopiero pod pracą odkrywam olbrzymiego kapcia w przedniej oponie, ale niewiele się przejmując biegnę na zajęcia. Wpadam i wyżalam się uczennicy z sytuacji z oponą, a ona uśmiecha się do mnie wymownie i zauważa, że przecież znajdujemy się w miejscu, gdzie pracuje blisko 3000 facetów, więc metodą "na kobiecy urok" opona magicznie się wymienia. I love my job!
27.01.2017
Teściowie zabierają dzieci na noc. W weekend czekają mnie aż trzy egzaminy, więc w sumie dobry pomysł. Peszek, że skoro nie ma dzieci to i możliwości działania zupełnie inne. Zamiast pieczołowicie się uczyć wypijam pół małego Martini i liczę, że wszystko wejdzie mi do głowy podprogowo. Najwyraźniej tak się dzieje bo sobotni egzamin zaliczam na niezbędne 60% (i ani punktu więcej).
31.01.2017
Myślę sobie - do dziś jest czas na zrobienie e-learningowego kursu w-f (sama idea budzi już mój najszczerszy ubaw) - wezmę się za to zaraz jak dzieci usną. Ze zdziwieniem odkrywam więc najpierw, że nie będzie to szybka, półgodzinna piłka, ale mozolne walczenie z kilkudziesięcioma prezentacjami na temat witamin, minerałów, nordic walking, tańca latynoamerykańskiego wzbogaconych filmikami o relaksacji w grocie solnej. No ta, jakże mogłam przypuszczać, że będzie to coś mniej absurdalnego. Sytuacja komplikuje się koło 20, kiedy dociera do mnie, że wszyscy chyba pomyśleli identycznie i e-learning zwyczajnie padł. Uruchamia się ponownie o 21 i sytuacja nie wygląda ciekawie. Niemniej jednak udaje mi się uniknąć warunku z w-fu na platformie e-learningowej, kończę testy na minutę przed deadlinem zaliczając po drodze dwa spadki baterii w laptopie, jeden reset kompa przez trzylatkę (niespełna) i kilka zawieszeń systemu. Finalizuję sprawę ze spektakularnym osiągiem 85% (80% niezbędne do zaliczenia) - ostatnie punkty zdobywam na tym debilnym filmiku o relaksacji w Buzku Zdroju (gdzie nota bene właśnie sanatoriuje się teściowa) i padam wykończona. Co prawda nie wiem jeszcze jaki kolor mają moje włosy po farbowaniu nową farbą a cały pulpit mam zawalony prezentacjami o stresie, związkach odżywczych i specyfice biegania, ale honor nietknięty.
1.02.2017
Do pracy docieram jak zwykle spóźniona. Dzwoniłam, że tak się stanie, ale na szczęście trafiło na panią Marysię, która jedynie zastępuje panią Małgosię, więc informacja o moim spóźnieniu ginie w czeluściach połączeń telefonicznych - nikt nie wie o ile później dotarłam, wszyscy są przekonani, że to błąd w komunikacji i sprawa rozchodzi się po kościach. Udaje mi się dzielnie przetrwać blisko 7h ciągłych zajęć i kiedy w końcu wychodzę z roboty na ekranie migota złowrogie "zadzwoń jak tylko będziesz mogła". Brak jakiejkolwiek interpunkcji sugeruje, że sprawa jest poważna. Oddzwaniam i próbuję oszacować skalę zniszczeń. Okazuje się, że chodzi o oko. Czyje? Syna. Czy jest? Jest. Najgorsze wykluczone, więc dopytuję dalej. Puchnie. Czemu puchnie? A kto to tam wie, sytuacja ma długą historie, ważny finał: puchnie. Uruchamiam 20-letniego Citroena i próbuję wydostać się z zatłoczonego parkingu manewrując jedną ręką autem bez wspomagania (odnotować: siłownia zaliczona!) - jednocześnie dzwonię do lekarki i telefonicznie (obie na głośnomówiących, auto wyje, takie sprawy) uzgadniamy plan działania. W międzyczasie mąż informuje, że najwyraźniej muszę jeszcze pojechać do przedszkola po Świnkę Peppę i kupić frytki w McDonaldsie. Być może uleczą oko. Nie pytam. Zawracam na ręcznym praktycznie prosto pod Mc drive. Jednocześnie zamawiam frytki, próbuję dodzwonić się do ciotki okulistki i obmyślam plan jak wziąc z apteki krople na receptę bez recepty. Udaje się. Nie wiem czy to wyrozumiałość pani farmaceutki (doniesiemy jutro), czy moja desperacja robi aż takie wrażenie, ale wracam do domu dzierżąc zwycięskie krople, paczkę frytek z Mc. Cała obwieszona jestem torbami z laptopem i książkami a do tego, na wielki finał, w rękach mam jeszcze zwycięskie baloniki w kształcie jamników (jeden z dłuższym ogonkiem). Wiktoria.
Znalazłoby się jeszcze kilka opowieści styczniowych. Podróżowanie w śniegu, zaspach i bez płynu do spryskiwaczy, poszukiwanie samochodu na Bulwarach Rawy, próba sprostania wymaganiom rocznego chłopca i blisko trzyletniej dziewczynki (na balu karnawałowym musi być strażakiem!), ćwiczenie przed wielkim występem na Dzień Babci i Dziadka przy jednoczesnej nauce do egzaminów z psychopatologii (każdemu polecam taki zestaw!), liczne codzienne przeszkody do pokonania (coś w stylu: "nienawidzę jagodowego", "sama będziesz mieć karę mamo" i wielki finał w postaci pierwszorzędnych przekleństw w ustach przedszkolaka - cóż, przynajmniej wiemy już, że wymawia "r") - którym sprostałam. Ba! Czuję, że nawet załapałam się na podium za osiągnięcia rodzicielsko-organizacyjne w tym miesiącu (i jeden dzień więcej).
Pewnie, łatwo byłoby się załamać. Niemniej jednak zamiast tego styczeń dowalił mi tak mocno, że czuję się teraz bardziej wydajna, zdolna do osiągania ekstremum, ładniejsza (ci inżynierowie działają na samoocenę kobiety lepiej niż maseczka i pedicure!), mądrzejsza i bardziej kochana. Moja szklanka jest do połowy pełna. A Twoja?
Pozdrawiam,
Olga
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz.