Przejdź do głównej zawartości

Depresja zimowa: między pracą a domem

Moje koleżanki nawet nie wiedzą ile z nimi rozmawiam... Przeczytałam właśnie wpis u Zuzi (o ten) i wymieniłam z nią tysiąc uwag, myśli i komentarzy. Chwilkę konwersowałam z Matką Farmaceutką (która swoje blogowanie porzuciła chyba do czasu wyjazdu dzieci na pierwsze kolonie), ale zawiesiłam się po pierwszych cyfrach i resztę kontynuowałam w głowie.

Zuza pisała o trudach macierzyństwa, a ja tęskniłam za swoimi i żal mi się strasznie zrobiło, że mam już ten etap za sobą. Pamiętam też jak kurwowałam na monotonię tych spacerów, obiadków i prania, jak żyłam perspektywą pracy i czymkolwiek poza domowym ogniskiem. A teraz mam wrażenie, że to była istna sielanka pełna ochów i achów nad kolejnymi etapami dziecięcego rozwoju. Żyłam zachłyśnięta własnym talentem organizacyjnym i w zasadzie byłam dość kontent z tego domowego kieratu Matki Polki - tak myślę teraz (żeby nie było). Bo każdy kij ma dwa końce i stagnacja macierzyńska też bywa depresogenna.

A potem poszłam do pracy. Do fajnej pracy - dodam. I mimo dydaktyki, którą uwielbiam, wraz z pracą przyszły zmartwienia, których wcześniej nie miałam. Nie tylko o dobro dzieciaków, ale i o wszystko, co związane z domem, bezpieczeństwem i tymi cholernymi finansami. Wypłata, wypracowane godziny, umowa zlecenie, brak L4 - a tu ciągle jakieś choroby, rehabilitacja, dodatkowe koszty, urlop mężowski. Teraz dochodzi kasa na nianię (och, jakże ja nie chcę mieć niani!).  I kiedy myślę, że jest kijowo to wtedy Matka Farmaceutka mi pisze, że ona chodzi do pracy na cały dzień, mąż na całą noc a jeszcze dzieci, choroby, opieka, nowa praca i brak zwolnienia - takie tam, codzienne walki rodziców z wiatrakami. Bo umówmy się - jak nie staniesz - dupa zawsze z tyłu.

I sobie myślę - najgorzej nie jest. Ale głowa ciągle próbuje mieć ciastko i zjeść ciastko, bo przecież ten dodatkowy rok z Adamkiem w domu tyle by zmienił w życiu nas wszystkich, należy mu się. Chciałabym sprawiedliwie: każdemu tyle samo (uwagi, czasu i wkurwu), a tymczasem mam socjalistycznie - według potrzeb. A te, niestety, zapewniają wszystkiego podstawowe minimum - bo nie wychodzimy chyba poza podstawę piramidy.

Miotam się więc: między potrzebą bycia w domu i w pracy. Wsprzątania chałupy na "picuś-glancuś", metodycznego porządkowania szafek, pucowania kredensów, pastowania podłóg - kiedy Adamek śpi. Bo kiedy nie śpi chodzilibyśmy na spacery, czytali o królikach, kaczkach i reszcie inwentarza, bawili się w "A kuku". Robiłabym mu miliony zdjęć, ubierała rozkosznie i uczyła zdobywać świat. Byłabym najlepszą mamą i żoną na świecie. Nie miałabym wyrzutów sumienia, bo przecież szlibyśmy po Polę i spokojnie dzieliłabym się między dwójkę moich dzieci: sprawiedliwie ich przytulając i równie sprawiedliwie obdarzając macierzyńskim wkurwem).

Chciałabym jednocześnie codziennie chodzić do pracy, uczyć, być zawsze idealnie przygotowaną, z inspirującymi lekcjami wyciąganymi z rękawa kiedy potrzeba. A do tego mieć czas na siłownię, spokojnie robić zakupy (SAMEJ!), zarabiać przyzwoite pieniądze (w stosunku do moich licznych dyplomów, praktyki dydaktycznej i aspiracji), chodzić do fryzjera, na algi, paznokcie i inne upiększające cuda-wianki. Chodzić na obcasach i mieć zawsze piękną torebkę.

A zamiast tego? Do roboty biegnę na złamanie karku, zawsze pomiędzy spóźnieniem a byciem na czas wpadam na spontaniczne lekcje bez specjalnego zaplanowania. Wiecznie w źle dobranych ciuchach i pozornym makijażu mając w tyle głowy rodzicielstwo drugiego sortu, czyli odbieranie Polki z przedszkola i gnanie do stęsknionego Adasia, który woła "Mama" i pięknie pokazuje na drzwi (w domyśle: "poszła"). A w domu z dziećmi uwieszonymi łydek gotuję obiad, sprzątam (albo drę się dlaczego posprzątane nie jest), naturalnie wprowadzam nerwową atmosferę.

Powiecie mi zaraz, że to norma, że ludzie TAK WŁAŚNIE ŻYJĄ, ale mnie to i tak nie przekona - coś musi dać się zrobić, żeby wilk był syty i owca cała. Próbuję: raz w miesiącu daję sobie szansę w RMF albo Radiu ZET próbując wygrać miliony; snuję plany własnego interesu albo intratnej posady; wyganiam męża na rynek pracy i regularnie podkopuję dobrobyt mojego małżeństwa wzmicnieniem-bynajmniej-nie-pozytywnym. A z dziećmi staram się być na 150% moich możliwości - olewam studia, jak trzeba to odwołuję zajęcia (bo Jasełka albo rota wirus). A potem piszę trzecie terminy, korzystam z uprzejmości bardziej zaangażowanych koleżanek w zdobywaniu zaliczeń i opracowań do egzaminów, dostaję mniejsze wypłaty. A dzieci i tak przejawiają deficyty w obcowaniu z matką (bo noworoczne blisko 3 tygodnie przerwy produkcyjnej sprawiły, że moje dzieci zmieniły się w aniołki a tydzień od powrotu mojego do pracy znów nie szczędzą zachowań wojennych w moją stronę). Konto świeci pustkami, kontakty towarzyskie umierają a ja nostalgicznie myślę o epoce ciąży i macierzyństwa. Impas.

Pozdrawiam Was,
O.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z punktu widzenia mamy: Białka Tatrzańska - miejsce na urlop z dzieckiem?

Rodzinny wypoczynek w Białce Tatrzańskiej? To chyba jakiś żart. Wybierając to miejsce kierowałam się raczej udogodnieniami w hotelu i dobrą ofertą cenową, niż urokami miejscowości. No, bo kto z Was liczy na urocze i rodzinne chwile w zatłoczonym górskim top ten wakacyjnych wyjazdów? Najgorzej byłoby chyba w samym Zakopanym. Białka Tatrzańska, Poronin i Bukowina Tatrzańska są na drugim miejscu jeśli chodzi o gwar, tłok i brak odpowiedniej infrastruktury urlopowo-dziecięcej. Samo miasto to tak na prawdę wieś biegnąca wzdłuż przelotowej trasy Zakopane-Nowy Targ. Ruch samochodowy jak w dużym mieście, chodnik wąski i tylko z jednej strony. Żadnych barierek - podziwiam rodziców puszczających swoje dzieci solo na takiej trasie. Wędrując z Kaniówki (gdzie mieszkaliśmy) do centrum Białki mija się najpierw enklawę pensjonatów dwugwiazdkowych i typowy polski, wakacyjny relaks. To oczywiście domy typu "U Joanny" czy "Pokoje u Basi" (przy dobrych wiatrach "Pensjonat pod

Siostra i brat, czyli jak nam się poukładały ostatnie dwa miesiące

"Będą jak bliźnięta. Już za rok córka będzie przekonana, że miała brata od zawsze" - powiedziała na którejś wizycie ginekolożka (pewnie na widok mojej niepewnej miny i generalnego zdenerwowania ówczesnym stanem rzeczy). Moja siostra jest ode mnie dużo starsza. Kiedy ona szła do liceum, ja, gówniara, próbowałam śpiewać z playbacku Majkę Jeżowską na akademiach w podstawówce. Nie przyjaźniłyśmy się. Chciałam na siłę szybko dorosnąć, żeby się ze mną zakolegowała. W zasadzie się udało, ale dopiero całkiem niedawno. Wiadomo - mąż, dzieci, praca. Teraz, kiedy mamy jakąś wspólnotę doświadczeń dogadujemy się nawet nieźle. Wcześniej zdecydowanie nie. Dlatego chciałam, by moje dzieci miały więcej ze sobą wspólnego. Mała różnica wieku, którą im z mężem zafundowaliśmy miała temu sprzyjać. I muszę Wam napisać - jest bardzo dobrze! Dzieciaki dogadują się ze sobą świetnie, mimo, że Polka porozumiewa się równoważnikami zdań (z lekką skłonnością ku sienkiewiczowsko-afrykańskiego di

Nie karmię piersią

Karmi się piersią. I już. I kropka. Niekarmienie piersią opatrzone jest współczującymi okrzykami, internetowym poklepywaniem po plecach i grupami wsparcia - bo wiadomo, że skoro piersią nie karmię, to musiało wydarzyć się coś absolutnie strasznego. Nagłówki krzyczą , że w zasadzie nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że to nic złego, albo, że też można poczuć się jak pełnoprawna matka. Deprecjonujące podejście do niekarmienia piersią widać choćby w tych artykułach, które mówią, że od dziś już nie trzeba się tego wstydzić. Ergo - trzeba było (najwyraźniej do wczoraj), wyrzuty sumienia też trzeba było mieć. Wespół oczywiście ze świadomością szkody dla dziecka. Niekarmienie piersią - oblanie społecznego egzaminu z macierzyństwa. Ale zaraz, chwileczkę. Zanim terrorystki laktacyjne zaczną piłować klawiaturę wyjaśnijmy kilka stałych w równaniu tego całego niekarmienia. Przede wszystkim nie twierdzę, że karmienie piersią jest mniej wartościowe. Nie twierdzę też, że karmienie butelką jest l