Przejdź do głównej zawartości

Idą Święta

Nauczanie języków ma to do siebie, że co jakiś czas pojawiają się lekcje tematyczne - albo zima, albo Święta. Rozmawiam więc o kulturowym aspekcie Świąt, zestawiam Mikołaja z 6-go grudnia z tym z reklam Coca-Coli. Na korytarzu dyskutuję z paniami o tym czy już brać się za zakupy świąteczne, czy też krojenie kapusty powinno jeszcze trochę poczekać.

Mimo tego, co próbują nam narzucić wystawy sklepowe i nachalne piosenki o Świętach w radiu - panuje chyba powszechna niechęć do tego specyficznego czasu w roku. Ludzie zwyczajnie nie lubią Świąt, i jak tak o tym słucham, to w sumie się nie dziwię. Zupełnie nie wiem skąd bierze się presja związana z Bożym Narodzeniem. Nie tylko nie wiem co to jest "świąteczna gorączka" - poza oczywiście klasykiem filmowym - ale też nie czuję się komercyjnie zdominowana reklamami i sklepową, świąteczną jarmarcznością.

W moim domu atmosfera świąteczna gęstnieje z czasem i wszelkie spory wybuchają na tle nagromadzenia wielu wyjątkowych osobowości na małej powierzchni. Mam wrażenie, że każdy członek mojej rodziny jest tak dużą indywidualnością, że musimy w pewnym momencie doświadczyć starcia tytanów i porządnie się poobrażać dla oczyszczenia atmosfery. Świąteczne kłótnie stanowią więc nieodłączny element przedświątecznej atmosfery, ale dopóki spieramy się o to, która z sióstr pierwsza wyprostuje sobie włosy, o wymigiwanie się do nakrywania do świątecznego stołu, o drwiny z nowego lakieru do paznokci albo o to, że ktoś krzywo ułożył serwetki na stole - wszystko uważam za "w normie".

Przed świętami jednakowoż nie spinamy się. Bo po co? Przewartościowanie w kwestiach porządkowych pojawiło się wraz z dziećmi, a i wcześniej nigdy nie było z tym problemów, bo po prostu ład i harmonia to pasja mojej rodziny (w przeciwieństwie do mojego męża, który cierpiętniczo odkłada skarpetki na miejsce). Podział ról jest znany od lat i nikt nie wchodzi sobie w drogę. Zakupy spożywcze są gotowe w połowie listopada, bo przepastna spiżarka i zamrażarka pomieszczą wszystko. Prezentów unikamy jak ognia, wprowadziliśmy nawet system niwelujący niepotrzebny rajd po sklepowych promocjach. Każdy obdarowuje tylko jedną osobę nie wychodząc poza wcześniej ustalony limit cenowy zgodny z możliwościami wszystkich obecnych na Wigilii. Prezenty dla dzieci pozostają w gestii rodziców - czasem rozdysponowuję po rodzinie bieżące zapotrzebowanie, czasem sama zamawiam to, o czym maluchy aktualnie "marzą", a mama dyskretnie wsuwa mi do ręki ekwiwalent finansowy. Teściowie załatwiają to przelewem.

Dzieci dostają dzięki temu kilka fajnych, większych prezentów, na które normalnie nie mogłabym sobie pozwolić - kolejkę, domek dla lalek, kuchenkę z akcesoriami dziecięcymi. Czasem potrzebna jest zmiana garderoby, bo mały chłopczyk wskoczył w kolejny rozmiar, czasem nowy fotelik albo jakieś krzesełko - wszystko to znajdzie się wtedy pod choinką albo w paczkach od Mikołaja. Grudzień jest więc dobrym miesiącem.

Odciąża nas finansowo! Leniwie sunę wtedy po domu w puchatych skarpetach, z kubkiem kawy ze Starbucks (kubek jest z kawiarni, kawa z ekspresu). Trochę ubity ten kubek, ale dostałam go od J. kiedy przyjechała do nas dwa lata temu w odwiedziny i uwielbiam z niego pić, bo przypominam sobie wtedy o wszystkim, co razem robiłyśmy. Wyciągam świąteczne dekoracje, niezmiennie te same od 2011 roku - naszych pierwszych, wspólnych z mężem Świąt: czerwone, brokatowe bombki (zdecydowanie passe), dwa domki kupione na jarmarku świątecznym w Krakowie w tym samym roku, kilka figurynek - chłopczyk, dziewczynka, aniołek, bałwanek. Do tego ozdoby z Tchibo od teściowej i piękna Dama Dworu od mojej mamy. Mamy też dzierganą bombkę od koleżanki, która miała symbolizować pierwsze powiększenie się naszej rodziny i rysia z tektury, którego przysłało na święta WWF (jakoś tak z nami został). Są tekturowe renifery z Ikei z za długimi sznurkami i robiony z Polą łańcuch z kolorowego papieru z zeszłego roku. No i szpic (trochę ułamany, ale co tam!).

Pewnie, wydałabym kilka stówek w Home&You, w Pepco albo Ikei na nowe akcesoria, ale przyjdzie na to pora. Pamiętam, jak kiedyś, już jako dorosła dziewczyna, zwróciłam mamie uwagę, że może czas w końcu na inne dekoracje świąteczne. A potem z ciężkim sercem zaakceptowałam nowy komplet lampek na rodzinnym drzewku, bo przecież "nie były takie jak zawsze". Też tego chcę - może niekoniecznie tych samych zabawek choinkowych za 20 lat, ale tego wrażenia, które wypracowano w moim rodzinnym domu: spokojnych Świąt, pełnych tych samych rzeczy, w świetle tych samych lampek, z rodziną. I chcę, żeby moje dzieci też to czuły - niezmienność tradycji i grudniową przytulność.

Dlatego zupełnie nie rozumiem tego, co dzieje się u innych ludzi. Jest jakiś obligatoryjny must have w daniach na stole. Wszyscy prześcigają się na dekoracje, ba - zasypują nimi domy do przesady. I wydają - nieprzyzwoite kwoty na całkowicie niepotrzebne rzeczy. Prezenty - a raczej badziewie, które "pasuje" do danej osoby, a nie zawsze odzwierciedla intencje darczyńcy, relację między osobami albo chociaż możliwości finansowe kupującego. Ludzie fiksują się na osiągnięciu jakiegoś poziomu luksusu i splendoru zapominając chyba o tym, co najważniejsze. W przypadku posiadania trzylatki (niespełna) to, co istotne to:

- wybrnąć jakoś z kulturowego zamieszania między 6-grudnia a 24 grudnia - bo przecież Mikołaj nie może pojawić się 2 razy!
- kupić kalendarz adwentowy z czekoladkami przed 1 grudnia (i pilnować ilości zjedzonych czekoladek, mikołajów czekoladowych i innych łakoci skitranych rzekomo przed małą dziewczynką!)
- upiec ciasteczka dla Mikołaja (albo muffiny, bo Pola twierdzi, że Mikołaj woli takie właśnie) i mleko (najwyraźniej do muffinek tylko sojowe).

A w przypadku mojego roześmianego, rocznego chłopczyka:

- znaleźć dla niego taki prezent, który faktycznie wywoła uśmiech na rumianej buzi,
- nie dawać mu czekolady mimo nachalnych próśb (alergia).

Więcej rzeczy do zrobienia nie mam.

Sernik na święta - jak nie upiekę, to nie będzie. Sprzątanie generalne - co za absurd, kiedy na co dzień ciężko mi sprzątnąć ze stołu po śniadaniu przed obiadem! Dekoracje świąteczne - przy naszym budżecie zakup nowych lampek choinkowych to ekstrawagancja. Prezenty gwiazdkowe - mężowie kupię to, czego akurat w domu brakuje (żarówki, żel pod prysznic, schabowe) i tego samego spodziewam się dla mnie w okresie świątecznym.

Moja prywatna lista to do przed Świętami to:

- zdążyć wykorzystać mój kupon na darmową kawę do Starbucks przed 7 grudnia,
- posłuchać Trójkowego karpia (w tym roku to Wiersz o Karpiu):


- wcisnąć się w kreację świąteczną sprzed 3 lat,
- podróżować w czasie świąt "na drzemkach" dzieci.

Wam też życzę podobnego planu przedświątecznego.

Pozdrawiam,
O.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z punktu widzenia mamy: Białka Tatrzańska - miejsce na urlop z dzieckiem?

Rodzinny wypoczynek w Białce Tatrzańskiej? To chyba jakiś żart. Wybierając to miejsce kierowałam się raczej udogodnieniami w hotelu i dobrą ofertą cenową, niż urokami miejscowości. No, bo kto z Was liczy na urocze i rodzinne chwile w zatłoczonym górskim top ten wakacyjnych wyjazdów? Najgorzej byłoby chyba w samym Zakopanym. Białka Tatrzańska, Poronin i Bukowina Tatrzańska są na drugim miejscu jeśli chodzi o gwar, tłok i brak odpowiedniej infrastruktury urlopowo-dziecięcej. Samo miasto to tak na prawdę wieś biegnąca wzdłuż przelotowej trasy Zakopane-Nowy Targ. Ruch samochodowy jak w dużym mieście, chodnik wąski i tylko z jednej strony. Żadnych barierek - podziwiam rodziców puszczających swoje dzieci solo na takiej trasie. Wędrując z Kaniówki (gdzie mieszkaliśmy) do centrum Białki mija się najpierw enklawę pensjonatów dwugwiazdkowych i typowy polski, wakacyjny relaks. To oczywiście domy typu "U Joanny" czy "Pokoje u Basi" (przy dobrych wiatrach "Pensjonat pod

Siostra i brat, czyli jak nam się poukładały ostatnie dwa miesiące

"Będą jak bliźnięta. Już za rok córka będzie przekonana, że miała brata od zawsze" - powiedziała na którejś wizycie ginekolożka (pewnie na widok mojej niepewnej miny i generalnego zdenerwowania ówczesnym stanem rzeczy). Moja siostra jest ode mnie dużo starsza. Kiedy ona szła do liceum, ja, gówniara, próbowałam śpiewać z playbacku Majkę Jeżowską na akademiach w podstawówce. Nie przyjaźniłyśmy się. Chciałam na siłę szybko dorosnąć, żeby się ze mną zakolegowała. W zasadzie się udało, ale dopiero całkiem niedawno. Wiadomo - mąż, dzieci, praca. Teraz, kiedy mamy jakąś wspólnotę doświadczeń dogadujemy się nawet nieźle. Wcześniej zdecydowanie nie. Dlatego chciałam, by moje dzieci miały więcej ze sobą wspólnego. Mała różnica wieku, którą im z mężem zafundowaliśmy miała temu sprzyjać. I muszę Wam napisać - jest bardzo dobrze! Dzieciaki dogadują się ze sobą świetnie, mimo, że Polka porozumiewa się równoważnikami zdań (z lekką skłonnością ku sienkiewiczowsko-afrykańskiego di

Nie karmię piersią

Karmi się piersią. I już. I kropka. Niekarmienie piersią opatrzone jest współczującymi okrzykami, internetowym poklepywaniem po plecach i grupami wsparcia - bo wiadomo, że skoro piersią nie karmię, to musiało wydarzyć się coś absolutnie strasznego. Nagłówki krzyczą , że w zasadzie nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że to nic złego, albo, że też można poczuć się jak pełnoprawna matka. Deprecjonujące podejście do niekarmienia piersią widać choćby w tych artykułach, które mówią, że od dziś już nie trzeba się tego wstydzić. Ergo - trzeba było (najwyraźniej do wczoraj), wyrzuty sumienia też trzeba było mieć. Wespół oczywiście ze świadomością szkody dla dziecka. Niekarmienie piersią - oblanie społecznego egzaminu z macierzyństwa. Ale zaraz, chwileczkę. Zanim terrorystki laktacyjne zaczną piłować klawiaturę wyjaśnijmy kilka stałych w równaniu tego całego niekarmienia. Przede wszystkim nie twierdzę, że karmienie piersią jest mniej wartościowe. Nie twierdzę też, że karmienie butelką jest l