Przejdź do głównej zawartości

Trzydziestka w Walentynki

Sześć lat temu spędzałam urodziny w Genui. Pięć lat temu w Paryżu. Cztery lata temu, tuż po urodzinach polecieliśmy do Barcelony - na urodziny męża. Trzy lata temu znów leciałam do Włoch do Ligurii. Potem świętowałam w Katowicach, bo ciążowy brzuch nie pozwolił mi nigdzie podróżować przed porodem. Rok temu mąż przywiózł do domu tonę sushi i wykończona macierzyństwem padłam o 20:00. A dziś świętuję w Pszczynie - trzydzieste.





Co osiągnęłam do tego magicznego pułapu trzydziestki? Dwójkę dzieci, męża, skończyłam studia. Byłam jasną blondynką, ruda, brunetka, znalazłam swoje ulubione perfumy, schudłam, potem znów przytyłam, spektakularnie straciłam prawo jazdy, a później je odzyskałam równie heroicznie, urządziłam knajpę w centrum Katowic, zainwestowałam w swoją firmę, tylko po to, żeby ostatecznie splajtować. Próbowałam sił w tekstyliach, prowadziłam bloga, drugiego bloga, projektowałam strony internetowe i loga dla różnych firm. Napisałam kilka krótkich opowiadań i doktorat. Z dziwniejszych rzeczy przed trzydziestką to pracowałam w kebabie (który musiałam wcześniej sama zbudować ze szwedzkich puzzli), robiłam jako kelnerka, jako entertainer w strefie dla VIP'ów na włoskiej rivierze, mieszkałam u matki moich włoskich kolegów, prowadziłam w sumie 15 samochodów, raz odholowali mi auto, odwiedziłam 14 krajów. Bywałam przebrana za obrońcę krzyża, ośmiornicę ze Spiderman'a, tanią dziwkę vel kryzys wieku średniego. Wrzuciłam swojego pierwszego adoratora do beczki  (lat 5), dostałam uwagę "wchodzi do klasy przez okno", byłam w grupie cheerleaderek, jeździłam konno. Brałam udział w regionalnym konkursie kolęd angielskich, ułożyłam scenariusz telenoweli na szkolną akademię, umawiałam się z muzykiem, zdałam maturę! Nauczyłam się driftować, widziałam wszystkie części Szybkich i wściekłych i większość filmów Woody'ego Allen'a. Udawałam Monikę z Przyjaciół. Dowiedziałam się co to ciało migdałowate. Upijałam się rumem na Piratach z Karaibów i jeszcze rok temu spałam z misiem (a w zasadzie z psem).

Mam trzydzieści lat.

Genua

Pamiętam te urodziny, jakby to było wczoraj! Kilka dni wcześniej przyjechałyśmy z Martą do Genui. Wynajęłyśmy właśnie mieszkanie w centro storico, najstarszej dzielnicy miasta, gdzie ulice nie pozwalają swobodnie otworzyć parasola. Zamieszkałyśmy z podejrzanym Włochem pośród tanich kurew, zimnego deszczu siąpiącego na brukowane uliczki, chińskich bibelotów sprzedawanych przez imigrantów. Mimo to, kolejnego dnia miałam wrażenie, że mieszkam tam od zawsze. Na stole czekało na mnie gotowe śniadanie a na laptopie Marta ustawiła już Przyjaciół odcinek When They All Turn Thirty - od tego dnia oglądam ten epizod co urodziny. Jakiś arogancki italiano vero zabrał nas wtedy na tanią czekoladę do supermarketu i spytał, czy Polacy na smutki jedzą po prostu chleb. Gadałam wieczorem na skype z rodzicami i upiłam się winem z najlepszym przyjacielem rycząc, że taka jestem samotna. Było cudownie!

Paryż

Polecieliśmy tam z moim obecnym mężem spontanicznie, po 3 miesiącach znajomości - na Walentynki do Paryża - tylko taki banał miał jeszcze promocję w WizzAir. Szlajaliśmy się po Wersalu, sprzedawaliśmy nadplanowo kupione bilety na Wieżę Eiffela, upiliśmy się w kanadyjskim barze i spóźniliśmy się na samolot. Po powrocie zamieszkaliśmy razem.





Barcelona

Leciałam tam blisko miesiąc po swoich urodzinach - stateczna 26-latka. Chłonęłam to miasto zupełnie... planowo. Bez szaleństwa, pijaństwa, za to zgodnie z planem, mozolnie fotografując co urokliwsze zakątki Barcelony. Zachłysnęłam się Parkiem Guell i zakochałam się w tłuczonych mozaikach Gaudiego bardziej niż w moim narzeczonym. Wdrapałam się na czubek Barcelony i przez chwilę nie mogłam złapać oddechu od nadmiaru piękna, marzeń i wszystkiego, co właśnie chłonęłam całą sobą. Miałam ogromne plany, wszystko chciałam osiągnąć, najwięcej zrobić. Jednocześnie chciałam być metodyczna i zorganizowana, innym razem znów chciałam szaleć do białego rana i robiłam to.




Liguria

Poleciałam przed urodzinami na tydzień. Odetchnąć, odpocząć, pobyć przez chwilę sam na sam z Morzem Śródziemnym. Popatrzeć mu w granatową głębię, we wzburzone, lutowe fale ciepło obmywające mi stopy. Chciałam wdychać spaliny promów wpływających do Genueńskiego portu i słuchać jak wiosła małych, rybackich łódeczek odbijają się od molo w Noli. Chodziłam po ostatnich dniach włoskiego karnawału, zaplątana w parady uliczne, obsypana od stóp do głów coriandoli zataczałam się pijana ze szczęścia. Byłam w innej rzeczywistości - przebrana za samą siebie, niewidzialna snułam się po opustoszałych uliczkach. Włochy uwolnione od turystów uczepiły się mnie, jednej, samej i otwierały przede mną prywatne podwoje swoich małych zwyczajów, codzienności i pięknej, kolokwialnej brzydoty istnienia. Wróciłam do Polski ciągle nieprzytomna od tamtego powietrza i oddychałam nim jeszcze długo, zanim na dobre okrzepłam i osiadłam na stałe.

Katowice

Pod koniec pierwszej ciąży poszliśmy na najlepszą, włoską pizzę w Katowicach. Wróciliśmy z mężem do domu przepisowo, przed 24 i poszliśmy spać. Obudziłam się po dwóch godzinach opuchnięta od 9 miesiąca ciąży, w niewygodzie materaca. Godzinami patrzyłam w sufit kalkulując co będzie gorsze - wstać do kibla czy leżeć do rana z pełnym pęcherzem. Nie pamiętam co wybrałam - miałam przecież analogiczny dylemat przez cały ostatni miesiąc ciąży. Byłam wściekła. Niedługo potem urodziłam.

Dom

Rok temu mogłam świętować urodziny. Mogłam bo nie byłam tuż przed porodem, nie miałam dziecka na piersi, a moi rodzice właśnie wylecieli do Jerozolimy na tydzień. Wolną chatę olałam i po prostu poszłam się wyspać. Nie miałam siły mieć 29 lat.

Pszczyna

Oczy same mi się zamykają, ale nie... wysiedzę. Piję pierwszy od roku kieliszek całkiem niezłego, czerwonego wina . Pamiętam smak cudownie aksamitnego Brunello di Montalcino i nagle ten tu, obecny przestaje być tak wyjątkowy. Przypominam sobie jak rozpływało się w ustach zwykłe, czerwone Vino da Tavola Rosso z Fattoria Pulcino. Pierwszy raz piłam coś takiego. Kupiliśmy butelkę, czy dwie, wypiliśmy ją na murach miasteczka słuchając koncertu symfonicznego, rozbrzmiewającego echem po ciemnych, nocnych uliczkach Montepulciano. Było jak w tych wszystkich powieściach o miłości, Toskanii i winie. Zwykłe, sklepowe winko za cztery dychy, pite w zaciszu mojego gustownego saloniku, nie da takiego efektu. Trochę taka właśnie jest ta trzydziestka. Albo raczej dzień przed - cały spędzony w kuchni na miksowaniu muffinów i produkowaniu tart na jutrzejsze wielkie świętowanie. Podszyty klasycznym, babskim darciem japy na męża o bałagan, histerią dwulatki, brakiem cierpliwości matki i nieodkładalnym niemowlęciem. Mam wrażenie, że co minutę przesuwam się na biegun o dziesięć lat dalszy, że nie spałam dłużej niż dwie godziny od ponad dwóch lat, że ktoś podrzuca mi prasowanie i kruszy na dywan. Strategicznie poinformowałam rodzinę, że zbieram na stół i krzesła świadomie pozbawiając się ich uwagi dla moich własnych urodzin. Nie będą z myślą o mnie przemierzać sklepowych czeluści, tylko z ulgą wrzucą do koperty części składowe tego stołu z krzesłami i przyjdą świętować. Don't get me wrong - kocham moją rodzinę. Kocham ich do szaleństwa. Mam czasem wrażenie, że składam się z nich wszystkich. Po matce mam zamiłowanie do porządku, a od ojca nauczyłam się jak rozkręcić i skręcić auto do kupy. Z siostrą dzielę skłonność do szaleństwa a z kuzynkami do amerykańskich seriali. Po chrzestnym mam szeroki gest, po chrzestnej pragmatyzm. Wujkowie, ciotki i dalsze kuzynostwo też coś takiego w sobie mają, co wzburza krew w żyłach i na widok czego całe jestestwo krzyczy "moje!". Kocham ich wszystkich tak mocno, że czasami zastanawiam się, czy się przygotują na jutro (jak ja z tym pieczeniem) i przyjadą punktualnie, niecierpliwie przebierając nogami, by wygłosić już wcześniej opracowane laurki życzeń. A tu w domu? Czy będzie urodzinowy całus od Poli, czy też znów będę musiała wznieść się na wyżyny matczynej tolerancji słysząc buntownicze "nie"? Czy mąż stanie na wysokości zadania i zrobi te urodzinowe naleśniki na śniadanie (po których będę musiała potem posprzątać)? Czy w końcu za kilka lat będę mogła o swojej trzydziestce napisać coś więcej niż tylko nostalgiczne podsumowanie wina pitego, i to trzy lata wcześniej, na rozgrzanym włoskim słońcem murku?






Urodziłam się w Walentynki. Co z tego mam? Według mojej własnej teorii mam z tego niepohamowany apetyt na życie. Widzę więcej, bystrzej, czuję bardziej. Chłonę otaczające mnie kolory jak tlen, permanentnie przechadzam się po planie zdjęciowym własnej autobiografii, ciągle czekam, na wielki finał, na przeżywanie. Chcę być jeszcze intensywniej, chcę czuć świat każdą swoją komórką, chcę tego kopa z dopaminy na widok swoich dzieci, chcę być na haju miłości do nich, do męża, do życia. I niczego więcej na te 30 - i każde! - urodziny nie mogłabym sobie życzyć. No... może jeszcze tylko, żeby ktoś to wszystko wiedział bez bloga, znał to moje chopinowskie "pragnienie miłości" i czuł razem ze mną jak często brak mi tchu w zachwycie nad światem.






Ale powiem Wam w sekrecie - chyba wszyscy wiedzą.

Pozdrawiam,
O.

Komentarze

  1. Wszystkiego najlepszego! Tego czego sobie życzysz! Czytam i nie mogę kolejny raz wyjść z zachwytu jak piszesz. Czuje się jakbym czytała wspaniała książkę a zarazem jakbym siedziała u Ciebie w domu i znała Cie całe życie. Masz talent który powinien zostać doceniony! Pozdrawiam! Kinga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Fajne życzenia - takich komplementów dawno nie czytałam pod swoim adresem.

      Usuń
  2. Zazdroszczę tej 30tki :) Ja w tym roku będę kończyć 32 lata z czym czuje się staro :( A mam jeszcze jedno zadania do wykonania - urodzić jeszcze raz! Zdrowia i możliwości realizacji swoich planów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28, 30, 32... to bez znaczenia. Paw na ramieniu i kupa w pieluszce zawsze takie same ;)Siły do rozwiązania życzę!

      Usuń
  3. Rozumiem, że te życzenia siły do rozwiązania to takie na zapas :) Bo jeszcze nie jestem w drugiej ciąży :( Więc w sumie zadanie do wykonania mając 32 lata to zajść kolejny raz w ciąże (bez poronień), w spokoju donosić i urodzić!
    A Tobie życzę realizacji marzeń tych pozadzieciowych, takich swoich :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz.

Popularne posty z tego bloga

Z punktu widzenia mamy: Białka Tatrzańska - miejsce na urlop z dzieckiem?

Rodzinny wypoczynek w Białce Tatrzańskiej? To chyba jakiś żart. Wybierając to miejsce kierowałam się raczej udogodnieniami w hotelu i dobrą ofertą cenową, niż urokami miejscowości. No, bo kto z Was liczy na urocze i rodzinne chwile w zatłoczonym górskim top ten wakacyjnych wyjazdów? Najgorzej byłoby chyba w samym Zakopanym. Białka Tatrzańska, Poronin i Bukowina Tatrzańska są na drugim miejscu jeśli chodzi o gwar, tłok i brak odpowiedniej infrastruktury urlopowo-dziecięcej. Samo miasto to tak na prawdę wieś biegnąca wzdłuż przelotowej trasy Zakopane-Nowy Targ. Ruch samochodowy jak w dużym mieście, chodnik wąski i tylko z jednej strony. Żadnych barierek - podziwiam rodziców puszczających swoje dzieci solo na takiej trasie. Wędrując z Kaniówki (gdzie mieszkaliśmy) do centrum Białki mija się najpierw enklawę pensjonatów dwugwiazdkowych i typowy polski, wakacyjny relaks. To oczywiście domy typu "U Joanny" czy "Pokoje u Basi" (przy dobrych wiatrach "Pensjonat pod

Siostra i brat, czyli jak nam się poukładały ostatnie dwa miesiące

"Będą jak bliźnięta. Już za rok córka będzie przekonana, że miała brata od zawsze" - powiedziała na którejś wizycie ginekolożka (pewnie na widok mojej niepewnej miny i generalnego zdenerwowania ówczesnym stanem rzeczy). Moja siostra jest ode mnie dużo starsza. Kiedy ona szła do liceum, ja, gówniara, próbowałam śpiewać z playbacku Majkę Jeżowską na akademiach w podstawówce. Nie przyjaźniłyśmy się. Chciałam na siłę szybko dorosnąć, żeby się ze mną zakolegowała. W zasadzie się udało, ale dopiero całkiem niedawno. Wiadomo - mąż, dzieci, praca. Teraz, kiedy mamy jakąś wspólnotę doświadczeń dogadujemy się nawet nieźle. Wcześniej zdecydowanie nie. Dlatego chciałam, by moje dzieci miały więcej ze sobą wspólnego. Mała różnica wieku, którą im z mężem zafundowaliśmy miała temu sprzyjać. I muszę Wam napisać - jest bardzo dobrze! Dzieciaki dogadują się ze sobą świetnie, mimo, że Polka porozumiewa się równoważnikami zdań (z lekką skłonnością ku sienkiewiczowsko-afrykańskiego di

Nie karmię piersią

Karmi się piersią. I już. I kropka. Niekarmienie piersią opatrzone jest współczującymi okrzykami, internetowym poklepywaniem po plecach i grupami wsparcia - bo wiadomo, że skoro piersią nie karmię, to musiało wydarzyć się coś absolutnie strasznego. Nagłówki krzyczą , że w zasadzie nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że to nic złego, albo, że też można poczuć się jak pełnoprawna matka. Deprecjonujące podejście do niekarmienia piersią widać choćby w tych artykułach, które mówią, że od dziś już nie trzeba się tego wstydzić. Ergo - trzeba było (najwyraźniej do wczoraj), wyrzuty sumienia też trzeba było mieć. Wespół oczywiście ze świadomością szkody dla dziecka. Niekarmienie piersią - oblanie społecznego egzaminu z macierzyństwa. Ale zaraz, chwileczkę. Zanim terrorystki laktacyjne zaczną piłować klawiaturę wyjaśnijmy kilka stałych w równaniu tego całego niekarmienia. Przede wszystkim nie twierdzę, że karmienie piersią jest mniej wartościowe. Nie twierdzę też, że karmienie butelką jest l