Przejdź do głównej zawartości

Funkcjonalność męża w planie czytelniczym matki

Pewnie myślicie, że u nas cisza i spokój. Że monotonia życia na macierzyńskim, i to drugim z rzędu, nie nadaje się do publikacji. Może Wam się też wydawać, że zwyczajnie nie mam czasu pisać bo wcześniej wspomniana proza życia wypłukuje mnie z kreatywności stylistycznej. No nie, zdecydowanie nie!

Luty u nas nerwowy. Moja rodzina traktuje go jak permanentną fiestę i nie przestaje świętować: urodziny mamy, imieniny siostry, imieniny mamy i moje urodziny plus urodziny kilkorga znajomych. Marzec też otwiera przed nami podobne perspektywy: urodziny i imieniny ojca, urodziny Polki, imieniny teściowej, urodziny męża. Cholera cholerą pogania i przekleństwa namnażają się proporcjonalnie do wzrostu wydatków prezentowych, ale trudno już. Wszystkie te urodzinowe kawy, torty, szarlotki i posiadówy mają w sobie pewien specyficzny urok. Przede wszystkim natłok świętowania sprawia, że żyję jak w Dynastii - co weekend kiecka, obcasy i obciskające gacie, fryzura i nowy lakier do paznokci. W końcu nie mam wrażenia, że 80zł wydane na dziecięce, eleganckie lakierki, to wyrzucone pieniądze. Doskonalę się w ikebanie na tanich bukietach z Lidla i pracuję nad kolejnym rozdziałem do sekcji PPD - Jak przygotować mieszkanie na 20-osobową imprezę w kwadrans mając dwójkę dzieci i debet na koncie. Szkolimy się z mężem w gimnastyce synchronicznej manewrując dzieciakami przy ubieraniu, pakowaniu i wyjazdach wszelakich, jesteśmy mistrzami życia na walizkach i spontanicznej organizacji: kąpiel 3-miesięcznego niemowlęcia w eleganckiej wannie dziadków - żaden problem; rzut kojcem z poddasza na parter - proszę bardzo; przygodne pieluchowanie i alternatywne karmienie niemowlęcia, czyli zapomniałem/-łam spakować najważniejszej torby - w standardzie. A przy tym wszystkim wygrywam w dyscyplinie Kup prezent w 10 minut - najlepiej z dostawą do domu. Moja korespondencja w sprawie reklamacji, zwrotów i zamówień osiąga obecnie szczyty erudycji i serce przyspiesza mi na widok kolejnych maili o "paczce przejętej przez kuriera". Życie!

Zaskakujące, jak przy tym wszystkim mało się spinamy. Nadal pozwalam sobie na krytyczne reprymendy pod adresem męża, ale coraz częściej przybierają zabawny charakter, a i on odpowiada mi w równie Chandler-owskim tonie (patrz Przyjaciele). Podejrzewam, że ów luz zawdzięczam książce Jak nie zabiłam męża czyli babski punkt widzenia. Ta napisana z humorem opowieść o kobiecym wkurwie na męskie niechlujstwo i brak pomocy w domowych obowiązkach kończy się, co tu dużo mówić - słabo. Przy całkiem dobrze napisanej książce o lekko epifanicznym charakterze (kto by pomyślał, że zrobienie listy wykroczeń męża pomoże dostrzec również plusy w jego zachowaniu) przewidywalny finał w postaci romansu, rozejścia się i bezproblemowego porozumienia stron, wydaje się nie na miejscu. Niemniej jednak książka dostarczyła mi nie tylko dużo rozrywki, ale przede wszystkim uświadomiła, że w kwestiach domowych nie mam aż tak źle i mój ślubny stara się wyjątkowo zawyżyć statystyki aktywnych mężów.

I w zasadzie (przy dość dużym moim uznaniu dla publikacji - a świadczę dyplomem krytyka literackiego) sama fabuła i konstrukcja książki nie są tu kluczowe. Moi drodzy, wymierne jest w zasadzie to, że miałam czas na przeczytanie tej książki!

Kiedy dzieciaki budzą się skoro świt i wysuwają żądania: piciu, buciki, piraci, palówki, sica (jajecznica), ogucik (jogurcik), bawić się (Pola) oraz "le, le, le, le, le" (Adaś), mój mąż bohatersko zwlekał się z łóżka, brał na klatę (dosłownie) niemowlę i szedł za dwulatką w koronie (które z nich szło w koronie pozostawię w niedopowiedzeniu) bawić się piaskiem kinetycznym. Rzecz dzieje się o 5:40 rano. A gdzie wtedy była matka, czyli ja? Pod kołdrą śpiąca do 7, kiedy to brutalnie wyciągano mnie z łóżkowych pieleszy i kazano w końcu włączyć się w codzienną krzątaninę. Po chwili, kiedy uzyskiwałam już przytomność umysłu, okazywało się, że Polka najedzona ogląda tych swoich Piratów z Nibylandii, mąż karmi Adasia i spokojnie dzwoni do pracy, że się spóźni, a ja dopijam pierwszą, poranną kawę i kończę już drugi rozdział. Czy wobec takiego poranka powinnam w ogóle narzekać na męża?


No oczywiście, że powinnam! Regularne "psioczenie", że to, czy tamto; codzienne "ty nigdy" albo "ty zawsze" wpisane są w małżeński kierat jak puls w tętnicę. Małżeńskie niesnaski sprawiają, że nasza relacja wydaje się wiecznie nieskończona, ciągle ewoluująca. Dodatkowo mam też wrażenie, że narzekając dążę do doskonałości  a to samo w sobie jest satysfakcjonujące.

Nie mówię, żeby jechać po mężu jak batem po kobyle, bo przecież, jak zarysowano powyżej, ma swoje dobre strony, jest przydatny, a nawet przyjemny. Dodatkowo uaktywnia swoje dodatkowe funkcje przytulania, głaskania, masowania, przynoszenia wina, a na poprawę humoru bezsprzecznie zgadza się z każdym nonsensem wygłaszanym przez żonę. Dobry mąż nie jest zły.


A jak już wcześniej napisałam - mój mąż (bo każdy ma inną supermoc) sprzyja lekturze. Poza Jak nie zabiłam męża udało mi się machnąć jeszcze kilka innych pozycji literackich, a mój czytelniczy plan na marzec opiewa na 6 książek! I jest to bardzo realna prognoza!

Dodatkowo czytać pozwalają mi dzieci. Adaś w miarę już unormował drzemki w ciągu dnia - godzinna poranna, dwugodzinna w ciągu dnia, pietnastominutówka po południu na podładowanie baterii i praktycznie całonocna! Czasem budzi się na jedno karmienie, czasem śpi ciągiem do 7 rano (!). Polka synchronizuje z bratem drzemkę w ciągu dnia dając matce blisko dwie godziny wytchnienia (a raczej symultanicznego oglądania serialu, gotowania, sprzątania, wieszania prania i odpisywania na maile), zasypia też skorelowana z bratem i zazwyczaj o 20:30 mamy już dwójkę dzieci w piżamach, wykąpanych i śpiących w swoich łóżeczkach. Nie jest źle. A te wszystkie spędy rodzinne z początku posta? Pakuję książkę do torebki, rozdzielam dzieci między dziadków, chrzestnych, wujków i ciocie, zbieram pochwały w stylu "nie wiem jak ty dajesz sobie z nimi radę" i spokojnie dolewam sobie mleka do kolejnej kawy, przewracam leniwie stronę i udaję się w odmęty literackiej rozpusty mechanicznie wyrzucając z siebie tylko werbalną funkcję fatyczną: "Tak!", "Naprawdę?", "No co ty?!". I konwersacja z dawno niewidzianymi członkami rodziny galopuje towarzysko pomiędzy stronami kolejnej książki.


Dzieje się. Przy dwójce dzieci MUSI się dziać! Przy takim natłoku spotkań rodzinnych, towarzyskich i zawodowych (bo tu kawa z koleżanką, tu merytoryczna posiadówa z promotorem) spokój jest luksusem. Wieczorami poskramiam tony prasowania, w wolnym czasie robię zakupy, planuję żywienie gromady i realizuję zachcianki dwulatki. Próbuję chodzić na regularne spacery i jeszcze dbać o siebie. Skutkuje to bardzo napiętym harmonogramem i postawą 300% normy 24/7. 

A jeszcze wybieram się dziś na imprezę ze znajomymi z uczelni. Biorąc to wszystko pod uwagę koleżanka spytała mnie dzisiaj:
- To co ty, nie śpisz nocami?
A ja jej na to:
- Tak, od 2 lat.

Z każdym, kolejnym miesiącem zbliżam się do końca urlopu macierzyńskiego. Powrót do pracy wiąże się u mnie z jej aktywnym poszukiwaniem. W wolnych chwilach opracowuję więc plany przyszłościowe - A, B, C, D, rozbudowuję swoje CV. Teraz w sekcji "dodatkowe" mogę już spokojnie wpisać: nie potrzebuje snu, świetnie funkcjonuje pod presją, specjalistka w działaniu synchronicznym. A przy tym - co nawet mnie samą zaskakuje - nie wariuję! Nie spinam się. Coraz częściej pozwalam sobie na bałagan (czy raczej nieodkurzony dywan), albo po prostu nie wkurzam się, kiedy dzieci potrzebują mnie bardziej niż uwalona podłoga. Rezygnuję z czystej kuchni i pozwalam Poli bawić się płatkami kukurydzianymi w zamian za dopitą kawę i czasem oglądamy też Grey's Anatomy do obiadu a nie tylko Małe Królestwo Bena i Holly.

No i przyjmuję te zachwyty, że sobie radzę, że pewnie mi ciężko, poklepują mnie te ciotki po ramionach, bo dwójka dzieci - wiadomo. A ja Wam zdradzę, że nie odczuwam tego jako jakiejś organizacyjnej masakry. Nie drą mi się dzieci godzinami  a ja wydaję się zdrowa na umyśle. To chyba przez przerwę na uczelni. Przy całym domowym rozgardiaszu studia były trochę jak żydowska koza na środku kuchni. Jak ją na trochę wyprowadziłam do stodoły to jakby luźniej się zrobiło. A teraz powoli wracam do studiowania weekendowego. Ciekawe czy za miesiąc dalej będę Was przekonywać, że nie ma lekko, ale ciężko też nie jest.

Pozdrawiam cieplutko (wiosna!)
O.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z punktu widzenia mamy: Białka Tatrzańska - miejsce na urlop z dzieckiem?

Rodzinny wypoczynek w Białce Tatrzańskiej? To chyba jakiś żart. Wybierając to miejsce kierowałam się raczej udogodnieniami w hotelu i dobrą ofertą cenową, niż urokami miejscowości. No, bo kto z Was liczy na urocze i rodzinne chwile w zatłoczonym górskim top ten wakacyjnych wyjazdów? Najgorzej byłoby chyba w samym Zakopanym. Białka Tatrzańska, Poronin i Bukowina Tatrzańska są na drugim miejscu jeśli chodzi o gwar, tłok i brak odpowiedniej infrastruktury urlopowo-dziecięcej. Samo miasto to tak na prawdę wieś biegnąca wzdłuż przelotowej trasy Zakopane-Nowy Targ. Ruch samochodowy jak w dużym mieście, chodnik wąski i tylko z jednej strony. Żadnych barierek - podziwiam rodziców puszczających swoje dzieci solo na takiej trasie. Wędrując z Kaniówki (gdzie mieszkaliśmy) do centrum Białki mija się najpierw enklawę pensjonatów dwugwiazdkowych i typowy polski, wakacyjny relaks. To oczywiście domy typu "U Joanny" czy "Pokoje u Basi" (przy dobrych wiatrach "Pensjonat pod

Siostra i brat, czyli jak nam się poukładały ostatnie dwa miesiące

"Będą jak bliźnięta. Już za rok córka będzie przekonana, że miała brata od zawsze" - powiedziała na którejś wizycie ginekolożka (pewnie na widok mojej niepewnej miny i generalnego zdenerwowania ówczesnym stanem rzeczy). Moja siostra jest ode mnie dużo starsza. Kiedy ona szła do liceum, ja, gówniara, próbowałam śpiewać z playbacku Majkę Jeżowską na akademiach w podstawówce. Nie przyjaźniłyśmy się. Chciałam na siłę szybko dorosnąć, żeby się ze mną zakolegowała. W zasadzie się udało, ale dopiero całkiem niedawno. Wiadomo - mąż, dzieci, praca. Teraz, kiedy mamy jakąś wspólnotę doświadczeń dogadujemy się nawet nieźle. Wcześniej zdecydowanie nie. Dlatego chciałam, by moje dzieci miały więcej ze sobą wspólnego. Mała różnica wieku, którą im z mężem zafundowaliśmy miała temu sprzyjać. I muszę Wam napisać - jest bardzo dobrze! Dzieciaki dogadują się ze sobą świetnie, mimo, że Polka porozumiewa się równoważnikami zdań (z lekką skłonnością ku sienkiewiczowsko-afrykańskiego di

Nie karmię piersią

Karmi się piersią. I już. I kropka. Niekarmienie piersią opatrzone jest współczującymi okrzykami, internetowym poklepywaniem po plecach i grupami wsparcia - bo wiadomo, że skoro piersią nie karmię, to musiało wydarzyć się coś absolutnie strasznego. Nagłówki krzyczą , że w zasadzie nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że to nic złego, albo, że też można poczuć się jak pełnoprawna matka. Deprecjonujące podejście do niekarmienia piersią widać choćby w tych artykułach, które mówią, że od dziś już nie trzeba się tego wstydzić. Ergo - trzeba było (najwyraźniej do wczoraj), wyrzuty sumienia też trzeba było mieć. Wespół oczywiście ze świadomością szkody dla dziecka. Niekarmienie piersią - oblanie społecznego egzaminu z macierzyństwa. Ale zaraz, chwileczkę. Zanim terrorystki laktacyjne zaczną piłować klawiaturę wyjaśnijmy kilka stałych w równaniu tego całego niekarmienia. Przede wszystkim nie twierdzę, że karmienie piersią jest mniej wartościowe. Nie twierdzę też, że karmienie butelką jest l