Wpadli dziś do nas znajomi. Cała plejada - od koleżanki z licealnej ławki po znajomych z harcerskich obozów żeglarskich. W końcu!
W sumie narzekałam na nudę, monotonię, że bez sensu to wszystko, że Pszczyna piękna, no, ale jak na wygnaniu. Mąż przyklejony do ekranu komputera dłubie doktorat, ja z brzuchem uwijam się przy Polce, niczym Danusia Wałęsowa, sprzątam, piorę, oddzwaniam do teściowej, naprzemiennie z mamusią. Taki lajf. A tu, jakby się zastanowić: się spotkać nie mogę, bo kuzynka przyjechała, koleżanka z córeczką, druga. Z trzecią się umawiam właśnie SMS-ami. Wczoraj siostra z mężem i córą wpadli na obiad, w czwartek był ojciec, teść, teściowa. Matka w piątek. Teściowa od poniedziałku do środy (z noclegiem, wyższy level odwiedzin). Dzieje się. Jakby tego było mało, to perfekcyjna postawa każe mi dom czyścić, jak dla brytyjskiej królowej przed każdą wizytą - i po każdej (bo przecież wieczorami daję korki, żeby mieć na środki czystości). Niby zwolnienie, niby powoli sobie ciążować i matkować, a tu prędkość nadświetlna i zmęczenie na poziomie Himalajów. A niby tak mi nudno, takam wykluczona, tak bardzo monotonnie, że do posrania (za przeproszeniem). No bo tak jest.
Koleżanki to nie na darmo właśnie koleżanki. Nie przyjaciółki od serca czy tam powiernice ze szkolnej ławy, ale właśnie koleżanki: kurtuazyjnie, miło, bez przesady, deserek, kawusia, do domu. Fajnie mieszkasz, ale to, to, to, to bym zmieniła, czy jesteś pewna tego koloru. Każda wpatrzona w swoje dziecko, bo każde genialne, wystrojone w najlepsze ciuchy (moje też, a co!). Do tego rodzina najbliższa, czyli pełen zestaw dziadków i babć, przyjeżdżających bardziej do małej i brzucha, niż do mnie. Owszem, wezmą Polę na spacer, ja odsapnę, czasem nawet zaliczę popołudniowe nunu, przygotuję porządnie lekcję na popołudnie, ale też o dupie marynie nie pogadamy. Deserek trzeba zorganizować, czasem obiadu więcej nagotować, coś tam sprzątnąć, pokazać, że dbam o męża, dziecko, siebie. Razem obejrzeć Dzień Dobry TVN albo przejrzeć promocje w Lidlu i Tchibo, załatwić mamie palące sprawy w Internecie i tyle. Miło, bardzo miło, że wpadają, odwiedzają, ale co rodzice, to rodzice i przyjaciółkami od serca nie będą. Swoją funkcję w naszym życiu mają i w zestawieniu z licealną psiapsiółą mogą mnie co najwyżej odebrać z czyjejś osiemnastki, opieprzyć za picie alkoholu i dać szlaban na weekend (rzecz dzieje się blisko 10 lat temu, ale przyzwyczajenia zostają - co piszę z całą życzliwością i miłością do moich i męża rodziców!).
Dzisiejsza gromada w końcu postawiła nasz dom do pionu. Pierwsza, regularna parapetówka - pełna latających dzieci, babskich rozmów w kuchni, wymigujących się od opieki ojców (i matek), nowicjuszy bez dzieci (przerażonych, uciekli wcześniej). Start 13:00, koniec przy pierwszym padniętym, małym chłopcu w foteliku samochodowym. Wszędzie pełno okruszków, dywan - wiadomo, sztuczne włókna z Ikei może i nie trzymają plam, ale za to przyciągają syf z najdalszych zakamarków salonu. Kuchnia - jak w baraku wojskowym. O sobie upaćkanej wszystkim (co na czarnym stroju widać wybitnie) nie wspominam. A ja szczęśliwa, w końcu jakaś taka spokojna, pozytywnie naładowana siedzę na kanapie, patrzę na otaczający mnie poimprezowy burdel i w najciemniejszej przysłowiowej dupie mam Perfekcyjną Panią Domu, rzeczone okruszki i zabawki walające się absolutnie wszędzie. W końcu odpoczęłam - psychicznie. Zero kurtuazji, żadnego dupowłazowstwa "żeby mnie lubili". To takie uwalniające jak siarczyste przekleństwa sypiące się ze mnie za kierownicą (w centrum Katowic, bo Pszczynianie jacyś tacy ogarnięci).
Nie odwiedzą mnie zbyt często, bo jednak do stolicy województwa kawałek, (a do stolycy kraju już najdalej!). Ja też pewnie nie pojadę, bo na 17:00 trzeba te korki cisnąć (nawet w wakacje?!). Pewnie za kilka miesięcy znów się spotkamy, albo na sylwestra w Wiśle, jak co prawie-roku. Szkoda, bo taka równowaga psychiczna zdarza się nieczęsto.
I pomyśleć, że tak w zasadzie to nawet nie są moi znajomi (nie licząc P. ze szkolnych dybów). Mąż pływał, jako harcerz wodny i to on przyszedł do mnie z nadbagażem cudownych przyjaciół, których kupiłam od razu w całości (a jest ich sporo). Anglistka, prawniczka, król żarówek, biznesmen, korpo-lider, alpinista przemysłowy - taki zestaw. Dorzucam do tego nas: humanista i bloggerka parentingowa. Jest wyjątkowo.
W sumie narzekałam na nudę, monotonię, że bez sensu to wszystko, że Pszczyna piękna, no, ale jak na wygnaniu. Mąż przyklejony do ekranu komputera dłubie doktorat, ja z brzuchem uwijam się przy Polce, niczym Danusia Wałęsowa, sprzątam, piorę, oddzwaniam do teściowej, naprzemiennie z mamusią. Taki lajf. A tu, jakby się zastanowić: się spotkać nie mogę, bo kuzynka przyjechała, koleżanka z córeczką, druga. Z trzecią się umawiam właśnie SMS-ami. Wczoraj siostra z mężem i córą wpadli na obiad, w czwartek był ojciec, teść, teściowa. Matka w piątek. Teściowa od poniedziałku do środy (z noclegiem, wyższy level odwiedzin). Dzieje się. Jakby tego było mało, to perfekcyjna postawa każe mi dom czyścić, jak dla brytyjskiej królowej przed każdą wizytą - i po każdej (bo przecież wieczorami daję korki, żeby mieć na środki czystości). Niby zwolnienie, niby powoli sobie ciążować i matkować, a tu prędkość nadświetlna i zmęczenie na poziomie Himalajów. A niby tak mi nudno, takam wykluczona, tak bardzo monotonnie, że do posrania (za przeproszeniem). No bo tak jest.
Koleżanki to nie na darmo właśnie koleżanki. Nie przyjaciółki od serca czy tam powiernice ze szkolnej ławy, ale właśnie koleżanki: kurtuazyjnie, miło, bez przesady, deserek, kawusia, do domu. Fajnie mieszkasz, ale to, to, to, to bym zmieniła, czy jesteś pewna tego koloru. Każda wpatrzona w swoje dziecko, bo każde genialne, wystrojone w najlepsze ciuchy (moje też, a co!). Do tego rodzina najbliższa, czyli pełen zestaw dziadków i babć, przyjeżdżających bardziej do małej i brzucha, niż do mnie. Owszem, wezmą Polę na spacer, ja odsapnę, czasem nawet zaliczę popołudniowe nunu, przygotuję porządnie lekcję na popołudnie, ale też o dupie marynie nie pogadamy. Deserek trzeba zorganizować, czasem obiadu więcej nagotować, coś tam sprzątnąć, pokazać, że dbam o męża, dziecko, siebie. Razem obejrzeć Dzień Dobry TVN albo przejrzeć promocje w Lidlu i Tchibo, załatwić mamie palące sprawy w Internecie i tyle. Miło, bardzo miło, że wpadają, odwiedzają, ale co rodzice, to rodzice i przyjaciółkami od serca nie będą. Swoją funkcję w naszym życiu mają i w zestawieniu z licealną psiapsiółą mogą mnie co najwyżej odebrać z czyjejś osiemnastki, opieprzyć za picie alkoholu i dać szlaban na weekend (rzecz dzieje się blisko 10 lat temu, ale przyzwyczajenia zostają - co piszę z całą życzliwością i miłością do moich i męża rodziców!).
Dzisiejsza gromada w końcu postawiła nasz dom do pionu. Pierwsza, regularna parapetówka - pełna latających dzieci, babskich rozmów w kuchni, wymigujących się od opieki ojców (i matek), nowicjuszy bez dzieci (przerażonych, uciekli wcześniej). Start 13:00, koniec przy pierwszym padniętym, małym chłopcu w foteliku samochodowym. Wszędzie pełno okruszków, dywan - wiadomo, sztuczne włókna z Ikei może i nie trzymają plam, ale za to przyciągają syf z najdalszych zakamarków salonu. Kuchnia - jak w baraku wojskowym. O sobie upaćkanej wszystkim (co na czarnym stroju widać wybitnie) nie wspominam. A ja szczęśliwa, w końcu jakaś taka spokojna, pozytywnie naładowana siedzę na kanapie, patrzę na otaczający mnie poimprezowy burdel i w najciemniejszej przysłowiowej dupie mam Perfekcyjną Panią Domu, rzeczone okruszki i zabawki walające się absolutnie wszędzie. W końcu odpoczęłam - psychicznie. Zero kurtuazji, żadnego dupowłazowstwa "żeby mnie lubili". To takie uwalniające jak siarczyste przekleństwa sypiące się ze mnie za kierownicą (w centrum Katowic, bo Pszczynianie jacyś tacy ogarnięci).
Nie odwiedzą mnie zbyt często, bo jednak do stolicy województwa kawałek, (a do stolycy kraju już najdalej!). Ja też pewnie nie pojadę, bo na 17:00 trzeba te korki cisnąć (nawet w wakacje?!). Pewnie za kilka miesięcy znów się spotkamy, albo na sylwestra w Wiśle, jak co prawie-roku. Szkoda, bo taka równowaga psychiczna zdarza się nieczęsto.
I pomyśleć, że tak w zasadzie to nawet nie są moi znajomi (nie licząc P. ze szkolnych dybów). Mąż pływał, jako harcerz wodny i to on przyszedł do mnie z nadbagażem cudownych przyjaciół, których kupiłam od razu w całości (a jest ich sporo). Anglistka, prawniczka, król żarówek, biznesmen, korpo-lider, alpinista przemysłowy - taki zestaw. Dorzucam do tego nas: humanista i bloggerka parentingowa. Jest wyjątkowo.
Naprawdę - jest wyjątkowo!! I wyrzuty mam, że my dalej do tej Pszczyny nie dotarli, a jak już przyjedziemy, to wierz mi, kurtuazyjnie nie będzie :D
OdpowiedzUsuńZ całego tekstu najbardziej ubawiła mnie Danusia Wałęsowa. Padłam :)
Zaproszenie otwarte permanentnie :) Wbijajcie najintensywniej, jak potraficie!
UsuńWiem o czym piszesz :) Jak przyjeżdżam na Śląsk to ładuję baterie do granic wytrzymałości takimi właśnie spotkaniami :) A ojcowie (i matki) wymigujące się od opieki to chyba norma jak świat długi i szeroki :)
OdpowiedzUsuń:) Tak właśnie jest :)
UsuńAle zazdraszczam ja nie mam tyle przyjaciół nawet bym powiedziała nie mam w ogóle
OdpowiedzUsuńOjej! To może nie wiesz, że masz? Albo za rzadko ich widujesz?
Usuń