Wiosna, droga blogosfero, wiosna. W Biedronce żonkile za niecałe 5zł, tulipany i nagle w domu (bo oczywiście wzięłam je ze sobą) zapachniało jak Baryce wracającemu do ojczyzny - wiosną. Przedwiośnie, podłe, brunatne, z szarym, mętnym niebem, zimne i niedostępne przedwiośnie, zło przejściowych pór roku - powoli odchodzi do przeszłości. Mimo, że rano, o 6, kiedy wybiegam do pracy ziemia nadal zmarznięta i szyby w aucie oszronione - wiosnę czuję. Wkładam lekki płaszcz - mimo wszystko.
Szybka, poranna przebieżka po sprawunki pracowo-domowe. Temperatura pewnie w granicach 8 stopni, niby ciepło, ale wiatr przenikliwie zimny. A słońce grzeje buzię, aż miło. Myślę sobie - tak chcę. Żeby mnie takie ciepełko łaskotało w przymknięte powieki a zimny wiatr przynosił opowieści znad siedmiu mórz. A po 11 będzie już tak ciepło, że aż schowam płaszcz do przepastnej torby i w krótkim rękawku będę paradować sobie po włoskiej promenadzie, pić espresso w przerwie na kawę, podglądać turystów z wyższością tubylca. No, ale nie będę przecież. Zamiast swojego włoskiego przedwiośnia mam polskie, a to specyfikę ma z goła inną.
Tam, w kraju południa, wina, i przesadnie zapatrzonych w siebie mężczyzn kiedy wiosna zaczyna broić i podskakiwać wszystko budzi się do włoskiego życia. Dopiero wtedy! Jakby ktoś wcisnął guzik aktywacyjny i nagle pootwierał na oścież wszystkie okna, drzwi. Cały zaduch, smrodek pleśni z zatęchłych, malutkich uliczek (tak malowniczo prezentujących się w folderach wakacyjnych) miesza się wtedy z zapachem bruku, ulicy i kurew rozsianych po malowniczym Centro Storico Genui (bo o tym uroczym piekiełku tu mowa). Otwierają się okiennice i do ślepych mieszkań wpada słońce (a raczej jego szczątkowe ilości), jak jakiś zbłąkany przechodzień. Leniwie rozgląda się po mieszkaniu i niespecjalnie wie, za co się brać w tych wiosennych prządkach. Jeden mały zabłąkany promyczek, który nie wiedzieć czemu nagle wdarł się do tej ciemnej i ohydnej jaskini śpiącego całą zimę niedźwiedzia! Ten sam promyczek oświetla malutkie place, kiedy pierwsze porcje włoskiego żaru leją się z nieba prosto na kilka kostek przedwiecznego bruku. Zimne mury jakby nachylają się ku temu słońcu przekrzywiając całe miasteczko w stronę ciepła. A spod uniesionych lekko do góry domów wypełza całe genueńskie robactwo emigrantów wszelkich krajów, rodowitych Włochów, zbłąkanych mieszczan z poprzedniej epoki. Wszyscy zgodnie: marokański sprzedawca, kurwa spod baru tuż obok, studenci pobliskiego uniwersytetu, rodziny z dziećmi i biznesmeni w trakcie przerwy na lunch, właściciele restauracji, sprzedawcy straganów, właściciele tratorii, przekupki targowe i wypindrzone lejdis - wszyscy ciągną na ławki w porcie i oblepiają ostatnie wolne barierki wdychając portowe wyziewy, spaliny statków i słony zapach obietnicy lata. Jadą autobusami do Nervi albo Bocadasse, dzielnic nad wyraz malowniczych, ale niezdolnych jednak pomieścić ich wszystkich. Tłoczą się na promenadzie, wyłażą na nabrzeżne skały jak jaszczurki i łapią te pierwsze, wiosenne promyki. Genua się budzi.
Może to kwestia zmiany statusu z imprezowej singielki na matkę, ale polska wiosna kojarzy mi się teraz z kwiatami na stole, otwartym oknem i tym chłodnym, mylącym podmuchem wiatru - niby orzeźwia, a mrozi od środka. Wiosna kojarzy mi się z tupotem małych nóżek i kotem wygrzewającym się w cieple poranka. Z psem szczekającym o godzinę wcześniej i z irytującą melodyjką puszczaną na pobliskiej dzwonnicy (ku uciesze wiejskiej gawiedzi). Polska wiosna to audycja w Trójce o bocianach i The Best Of Anny Jantar, lżejsze kurtki i płaszcze włożone jako symbol ciepłych dni, jakby na wygnanie zimy - stylowe marzanny suną po galeriach handlowych i kupują wszystko, co żółte albo zielone, obrusiki, podkładki pod talerze, wielkanocne jajka, małe solniczki. Trwają intensywne przygotowania do staropolskiego "postaw się, a zastaw się", czyli Wielkanocne tridum objawiające się klasyczną rodzinną nerwówką, bieganiną i pieczeniem mięs na ostatnią chwilę. Dekorowanie mazurków i farbowanie jajek - polska wiosna jest zabiegana, zorganizowana i dom ma dawno wysprzątany. Jest radośniejsza, niż ta włoska, nie ma co!
Kocham obie. Choć ostatnio bardziej tą polską, z racji małej dziewczynki rozjaśniającej każdy jeden ponury dzień swoim pięcioipółzębnym uśmiechem. Córeczka eksploruje wszystko, a wiosenny nastrój tylko ją do tego zachęca. Przegląd ogumienia samochodowego - proszę bardzo. Pierwsze prace ogrodnicze - jak najbardziej. Przysiądzie sobie na chwilkę na spacerze rozkosznie siadając na co niższych murkach, konarach czy nawet... w kałuży. Biegnie do przodu z rączkami rozpostartymi jak samolot i krzyczy najpiękniej na świecie "MAMA". A zaraz potem woła "HAU HAU" i matka przestaje się liczyć w zestawieniu z wielkim, puchatym owczarkiem niemieckim. Zrywa kwiatki, co chwila za nią gonię i wyciągam jej z buzi jakieś patyki czy inne skarby lasu. Mała nie zna strachu i odważnie stawia czoła wszystkiemu: sarnom, urwisku, brzegowi jeziora. Kwestie natury bierze bez pytania takie, jakimi są i świetnie jej to idzie (ja nadrabiam w brakach sportowych i opanowałam dyscyplinę "bieg za dzieckiem na setkę" do perfekcji). Z ulgą zaobserwowałam jednak dystans wobec obcych, którzy, o zgrozo!, wyciągają do mojej córeczki ręce i mówią mrożące krew w żyłach zdanie "Chodź ze mną", Skąd to się bierze? Co to za pomysły! Emeryci zasiedlający park w godzinach pracy urzędowej - to też polski objaw wiosny, a ich pęd do społecznej interakcji to jak najbardziej zdrowy objaw. Co ja się dziwię, lekki dreszczyk i przerażające tło codziennych wydarzeń to taka osiedlowa polskość.
A po powrocie do domu, korzystając z dwugodzinnej (!) drzemki malutkiej siadam do laptopa, piję kawę w pięknej filiżance, patrzę na już obstrzępione przez kota tulipany i cieszę się, że nie utknęłam w tym włoskim piekiełku (jak bardzo folderowe by nie było).
Szybka, poranna przebieżka po sprawunki pracowo-domowe. Temperatura pewnie w granicach 8 stopni, niby ciepło, ale wiatr przenikliwie zimny. A słońce grzeje buzię, aż miło. Myślę sobie - tak chcę. Żeby mnie takie ciepełko łaskotało w przymknięte powieki a zimny wiatr przynosił opowieści znad siedmiu mórz. A po 11 będzie już tak ciepło, że aż schowam płaszcz do przepastnej torby i w krótkim rękawku będę paradować sobie po włoskiej promenadzie, pić espresso w przerwie na kawę, podglądać turystów z wyższością tubylca. No, ale nie będę przecież. Zamiast swojego włoskiego przedwiośnia mam polskie, a to specyfikę ma z goła inną.
Tam, w kraju południa, wina, i przesadnie zapatrzonych w siebie mężczyzn kiedy wiosna zaczyna broić i podskakiwać wszystko budzi się do włoskiego życia. Dopiero wtedy! Jakby ktoś wcisnął guzik aktywacyjny i nagle pootwierał na oścież wszystkie okna, drzwi. Cały zaduch, smrodek pleśni z zatęchłych, malutkich uliczek (tak malowniczo prezentujących się w folderach wakacyjnych) miesza się wtedy z zapachem bruku, ulicy i kurew rozsianych po malowniczym Centro Storico Genui (bo o tym uroczym piekiełku tu mowa). Otwierają się okiennice i do ślepych mieszkań wpada słońce (a raczej jego szczątkowe ilości), jak jakiś zbłąkany przechodzień. Leniwie rozgląda się po mieszkaniu i niespecjalnie wie, za co się brać w tych wiosennych prządkach. Jeden mały zabłąkany promyczek, który nie wiedzieć czemu nagle wdarł się do tej ciemnej i ohydnej jaskini śpiącego całą zimę niedźwiedzia! Ten sam promyczek oświetla malutkie place, kiedy pierwsze porcje włoskiego żaru leją się z nieba prosto na kilka kostek przedwiecznego bruku. Zimne mury jakby nachylają się ku temu słońcu przekrzywiając całe miasteczko w stronę ciepła. A spod uniesionych lekko do góry domów wypełza całe genueńskie robactwo emigrantów wszelkich krajów, rodowitych Włochów, zbłąkanych mieszczan z poprzedniej epoki. Wszyscy zgodnie: marokański sprzedawca, kurwa spod baru tuż obok, studenci pobliskiego uniwersytetu, rodziny z dziećmi i biznesmeni w trakcie przerwy na lunch, właściciele restauracji, sprzedawcy straganów, właściciele tratorii, przekupki targowe i wypindrzone lejdis - wszyscy ciągną na ławki w porcie i oblepiają ostatnie wolne barierki wdychając portowe wyziewy, spaliny statków i słony zapach obietnicy lata. Jadą autobusami do Nervi albo Bocadasse, dzielnic nad wyraz malowniczych, ale niezdolnych jednak pomieścić ich wszystkich. Tłoczą się na promenadzie, wyłażą na nabrzeżne skały jak jaszczurki i łapią te pierwsze, wiosenne promyki. Genua się budzi.
Może to kwestia zmiany statusu z imprezowej singielki na matkę, ale polska wiosna kojarzy mi się teraz z kwiatami na stole, otwartym oknem i tym chłodnym, mylącym podmuchem wiatru - niby orzeźwia, a mrozi od środka. Wiosna kojarzy mi się z tupotem małych nóżek i kotem wygrzewającym się w cieple poranka. Z psem szczekającym o godzinę wcześniej i z irytującą melodyjką puszczaną na pobliskiej dzwonnicy (ku uciesze wiejskiej gawiedzi). Polska wiosna to audycja w Trójce o bocianach i The Best Of Anny Jantar, lżejsze kurtki i płaszcze włożone jako symbol ciepłych dni, jakby na wygnanie zimy - stylowe marzanny suną po galeriach handlowych i kupują wszystko, co żółte albo zielone, obrusiki, podkładki pod talerze, wielkanocne jajka, małe solniczki. Trwają intensywne przygotowania do staropolskiego "postaw się, a zastaw się", czyli Wielkanocne tridum objawiające się klasyczną rodzinną nerwówką, bieganiną i pieczeniem mięs na ostatnią chwilę. Dekorowanie mazurków i farbowanie jajek - polska wiosna jest zabiegana, zorganizowana i dom ma dawno wysprzątany. Jest radośniejsza, niż ta włoska, nie ma co!
Kocham obie. Choć ostatnio bardziej tą polską, z racji małej dziewczynki rozjaśniającej każdy jeden ponury dzień swoim pięcioipółzębnym uśmiechem. Córeczka eksploruje wszystko, a wiosenny nastrój tylko ją do tego zachęca. Przegląd ogumienia samochodowego - proszę bardzo. Pierwsze prace ogrodnicze - jak najbardziej. Przysiądzie sobie na chwilkę na spacerze rozkosznie siadając na co niższych murkach, konarach czy nawet... w kałuży. Biegnie do przodu z rączkami rozpostartymi jak samolot i krzyczy najpiękniej na świecie "MAMA". A zaraz potem woła "HAU HAU" i matka przestaje się liczyć w zestawieniu z wielkim, puchatym owczarkiem niemieckim. Zrywa kwiatki, co chwila za nią gonię i wyciągam jej z buzi jakieś patyki czy inne skarby lasu. Mała nie zna strachu i odważnie stawia czoła wszystkiemu: sarnom, urwisku, brzegowi jeziora. Kwestie natury bierze bez pytania takie, jakimi są i świetnie jej to idzie (ja nadrabiam w brakach sportowych i opanowałam dyscyplinę "bieg za dzieckiem na setkę" do perfekcji). Z ulgą zaobserwowałam jednak dystans wobec obcych, którzy, o zgrozo!, wyciągają do mojej córeczki ręce i mówią mrożące krew w żyłach zdanie "Chodź ze mną", Skąd to się bierze? Co to za pomysły! Emeryci zasiedlający park w godzinach pracy urzędowej - to też polski objaw wiosny, a ich pęd do społecznej interakcji to jak najbardziej zdrowy objaw. Co ja się dziwię, lekki dreszczyk i przerażające tło codziennych wydarzeń to taka osiedlowa polskość.
A po powrocie do domu, korzystając z dwugodzinnej (!) drzemki malutkiej siadam do laptopa, piję kawę w pięknej filiżance, patrzę na już obstrzępione przez kota tulipany i cieszę się, że nie utknęłam w tym włoskim piekiełku (jak bardzo folderowe by nie było).
Jak to mówią: najlepsze w zimie jest to, że kiedyś się kończy i przychodzi wiosna:) A w tym roku mam wrażenie, że wiosna z maluchem jest jakaś pełniejsza, cieplejsza i bardziej na miejscu::)
OdpowiedzUsuńNo pewnie! Bez malucha to jakoś tak czułam, że spacer to oszustwo, bo praca, dom itp. A teraz to miły etap dnia :)
Usuń