Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że mój ojciec jest wymierającym gatunkiem gentelmanów. Sposób, w jaki zawsze traktował moją mamę i mnie z siostrą był nienaganny. Szarmancki - rzec by można. Przyzwyczajona do arystokratycznego wręcz obycia, jakże się zdziwiłam, kiedy wyszłam ze swojego folwarku prosto w studencką dżunglę łamania konwenansów. Zupełnie nie wiem dlaczego tak drastycznie obniżyły się moje standardy. Fakt, że polonistyka gościła w swych murach jedynie malkontentów, mitomanów albo dekadentów niewiele zmienia - kobieta nie powinna godzić się na półśrodki. Czy to z obniżonej samooceny, czy też z braku alternatywy zgodziłam się więc na bycie samowystarczalną - zarówno w kwestii otwierania drzwi, jak i w sprawach komplementów i szeroko pojętej męskiej adoracji. Zamiast mężczyzn otaczali mnie więc imprezowi troglodyci, zahukani poeci czy też rubaszne, niemal barokowe we frazie warchoły uczelniane. Nie wdając się w detale (bo i co tu wspominać?) można ten okres mojego życia pod...